TEKSTY

Podsumowanie

Grudzień to dla mnie zawsze, ale to zawsze, czas podsumowań. Nie dlatego, że kończy się rok, bo wraz z jego końcem nie zmienia się nic, prócz cyfry na końcu daty. Podsumowanie można zatem robić i w maju i we wrześniu, ale ja swój czas liczę do urodzin do urodzin, a pech (a może szczęśliwy traf) chciał, że przypadają one akurat na przedostatni dzień roku.

Deprywacja snu, gorączka u dziecka i chaos w głowie sprawiają, że trudno zebrać i poukładać w głowie myśli i przeżycia. Z pomocą przyszedł mi dziś post znajomej, która wrzuciła kilka pytań, na które warto sobie odpowiedzieć na koniec roku.

Odpowiadam na nie i czuje smutek pożegnania z tym co, było oraz niepokój pomieszany z ekscytacją przed tym co, będzie. 

Najważniejsza lekcja jaką wyciągnęłam w 2021 roku to to, że samemu to można sobie… Nauczyłam się jak czasem bardzo potrzeba wsparcia, pomocy, a niekiedy po prostu obecności innych ludzi. Nauczyłam się nie bać się prosić o pomoc. Że nie ze wszystkim można (i nie ze wszystkim trzeba) radzić sobie samemu (albo we dwoje). 

2021 na zawsze zostanie rokiem mojego syna. Spełniło się moje marzenie i dałam początek nowemu istnieniu, a nasze pierwsze spotkanie to najmagiczniejszy, najszczęśliwszy moment w życiu. To wydarzenie będę trzymać mocno w sercu do końca moich dni. Jestem dumna z tego, że sprowadziłam Oresta na ten świat i mimo trudu porodu daliśmy oboje radę. Jestem dumna z tego, czego dokonało moje ciało.

Zostałam matką, a właściwie nadal jestem w procesie stawania się nią. Ta nowa rola wchłonęła na jakiś czas wszystkie pozostałe i ciągle (nie)ograniam jak znaleźć dla nich czas i przestrzeń. Macierzyństwo wchłonęło mnie, przeżuło i wypluło.  Gdzieś tam na świat próbuje wydostać się moje zaślinione (dosłownie, dziecko ząbkuje) JA. 

Myślę o ogromie miłości, czułości, zrozumienie, które otrzymałam od bliskich, znajomych, a szczególnie od mojego męża i to jemu należą się ogromne podziękowania. Za to, że stał za mną murem, wtedy, kiedy ja się chwiałam. I to mój mąż, bliscy, przyjaciele dodawali mi siły. Czasem przejmując różne obowiązki, nosząc z poświęceniem Małego, a innym razem dobrym, albo i nie, niedobrym słowem, słowem pełnym trudu, zmęczenia i zwątpienia, głosem mówiącym: hej, ja też tak mam. Najwięcej siły paradoksalnie dodawali mi Ci, którzy głośno mówili, że trudno, smutno, samotnie, bo to oni ściągali mi z barków ciężar “przymusu szczęśliwości”, bycia słodko-pierdzącym i wymiotowania tęczą. Odważnie machali do mnie ręką, kiedy zapędzałam się w kozi róg idealnych obrazków niby-codzienności.  #bezlukru i #bezściemy o wiele łatwiej jest żyć.

Rozczarowaniem roku była pseudopomoc i pierdyliard złotych rad na tematy niemowlęce. Żadna rada mi nie pomogła, większość wywołała niepewność, często wyrzuty sumienia i poczucie bycia gorszą matką. Żałuję, że nie byłam mądrzejsza, bardziej asertywna, że przyjmowałam każdą “pomoc”, a nie wyłącznie taką, jakiej potrzebowałam. Żałuję, że nie miałam więcej pewności siebie, siły przebicia, że moje ciało poddało się deprywacji snu i zaczęło chorować. Najtrudniejszymi momentami tego roku były choroby: moje – gdy pokonała mnie własna fizyczność; mojego dziecka – gdy pokonało mnie zamartwianie się. 

Najsmutniejsze były chwile kiedy czułam się sama, osamotniona, niezrozumiana, daleko od bliskich. Bardzo brakowało mi wspólnie spędzonego czasu, wspólnych celebracji, bycia razem w grupie, poczucia przynależności do czegoś większego.

W 2022 chcę czuć, że jestem w tym miejscu, w których chcę być, a nie ciągle w drodze, w procesie przepoczwarzania się, pracy nad sobą, zmieniania podcinających skrzydła nawyków i myśli. Chcę być zadowolona z tego kim jestem, jaka jestem, gdzie jestem. 

Pragnę spędzać jak najwięcej czasu z ludźmi – chce odwiedzać moją rodzinę, przyjmować znajomych kiedy tylko się da. Od prawie dwóch lat siedzę w zamknięciu i nie zniosę kolejnego takiego roku. 

Obawiam się, że nie podołam obowiązkom matki, niewystarczająco zadbam o rozwój mojego dziecka, że nie dam mu tyle miłości, troski, przestrzeni ile potrzebuje. Boję się, że nie znajdę czasu i przestrzeni na siebie, na własne plany i realizacje zawodowo-życiowych pomysłów. Boję się, że się poddam i oddam siebie walkowerem.

Chciałabym bardziej skupić się na byciu tu i teraz, wyciskaniem każdej chwili do oporu, zamiast wybiegania w przyszłość. Chcę koncentrować się na tym co teraz mam, a nie tym czego aktualnie mi brak.  Chcę się nauczyć odpuszczania i zachowywania spokoju kiedy wokoło toczy się burza. Chcę się nauczyć tego, czego nie nauczyłam się w 2021, tego na co zabrakło mi energii, a co nadal aktualne z mojej listy 21 życzeń na 2021 rok.

W 2022 nie chcę podróżować w dalekie kraje. Chcę podróżować do bliskich, chcę aby oni mogli odwiedzać mnie, chcę wyprawić wymarzony piknik z przyjaciółką, popływać w jeziorze, pospacerować z synkiem po lesie, biegać z dzieciakami po rodzinnym podwórku.

Niewątpliwie 2022 przyniesie mi mnóstwo wyzwań, w końcu jest teraz ze mną bardzo młody człowiek, któremu muszę pomóc poznać i pokochać świat. Niewątpliwie nie raz poniosę porażkę i umiejętność wybaczania sobie to lekcja, której nadal nie przerobiłam. Marzę o tym, by dać szczęście moim bliskim, by zaopiekować ich potrzeby, by stworzyć im odpowiednie warunki. Marzę, żeby dać im to wszystko zachowując coś dla siebie, bo już wiem, że na rozładowanym akumulatorze daleko nie zajadę. Wiem, że muszę nauczyć się brać (więcej, efektywniej), po to, żeby więcej dawać.

Chcę znowu tworzyć.

A za rok o tej porze chcę powiedzieć sobie: Udało się, dokonałam tego!

Mam to!

Pamiętam, byłam wtedy jeszcze w podstawówce. Do mojej mamy podeszła jedna z nauczycielek i powiedziała: 

– Ma pani taką zdolną córkę, musi być pani bardzo dumna.

Moja mama się oburzyła i odrzekła:

– Wszystkie moje dzieci (jest nas pięcioro) są zdolne. Nie widzę w tym powodu do dumy. 

Z perspektywy czasu widzę, że moja mama dumę rozumiała jak „zadzieranie nosa” i dlatego tak zareagowała. Rozumiem to jednak dopiero teraz. A jak mi to wtedy musiało podciąć skrzydła! Sama przez większość swojego dorosłego życia mówiłam: 

„Tak wyszło”, „No udało mi się”, „Eee, wcale nie aż tak super”, „I co z tego?”.  No właśnie, nauczyłam się, że to, że coś mi wychodzi nie ma absolutnie żadnego znaczenia. To trochę smutne, prawda?  Z trudem przychodzi mi chwalenie, albo przynajmniej nie umniejszanie swoich dokonań.

I dziś, na przekór sobie publikuję listę spraw, osiągnięć, decyzji, z których jestem dumna. Nie, nie udało się. To ja to zrobiłam! 

1. Moje mieszkanie: praktycznie wszystko wymyśliłam i urządziłam w nim sama. Z pewnością nie jest idealne, ale ładne, przytulne, komfortowe i jest dla mnie prawdziwym domem.

2. Moja twórczość: no cóż, nie mam i nie będę mieć 10k followersów i nie będę występować na ściankach z celebrytami, ale nie o to tu chodzi. Jestem dumna z tego co robię, bo sprawia mi to przyjemność. W podkaście i tekstach mam odwagę mówić zupełnie szczerze (i publicznie) o sprawach trudnych. Wiem, że dzięki temu co robię mogę zmienić czyjś świat: pomóc, rozbawić, poprawić samopoczucie.

3. Moje ciało: moje ciało wyhodowało w sobie małego człowieka, urodziło go, a teraz żywi, tuli i dba o rozwój. Czy to nie jedno z największych dokonań na jakie ciało stać?

4. Moje cechy: jestem dumna z niektórych swoich cech charakteru. Odpowiedzialność, doprowadzanie spraw do końca, racjonalizm, analityczność, umiejętność ogarniania, umiejętność działania zadaniowo, dobra organizacja czasu… kurde, sporo mam tych zalet 😉

5. Moje decyzje: chyba moją pierwszą świadomą decyzją był wybór szkoły średniej. Nie uległam presji otoczenia i nie poszłam do pobliskiego liceum, ale wybrałam inne miasto i zamieszkałam w internacie. To było trudne doświadczenie, z perspektywy widzę jednak jak ten wybór wpłynął na to kim dzisiaj jestem. Spora część moich decyzji budziła kontrowersje: drugi kierunek studiów, ślub za granicą, rzucenie pracy u Grzegorza (po 2 miesiącach, bez zaplecza), in vitro… Wszystkie one zaprowadziły mnie miejsca, w którym dzisiaj jestem.

Jestem wysoko wrażliwą osobą. Taką do potęgi. I kiedy to odkryłam powiedziałam sobie: hej, teraz to ja rozumiem co przez całe moje życie było nie tak… To jest trudne, szczególnie dla dziecka którego wrażliwości nikt nie ogarnia. Pamiętam zanadto dobrze te wszystkie krzywe spojrzenia od których od razu chciało mi się płakać, desperacką potrzebę bycia zauważoną i akceptowaną, drążące kolana przed wejściem ma scenę, kamień w gardle przed zabraniem głosu. A potem kiedy dorosłam i nauczyłam się sobie ze swoją wrażliwością trochę radzić, stanęły przede mną dorosłe problemy, które powaliłyby niejednego. Zabierano mi bliskich, zostawiano dziury i niemożliwe do spełnienia marzenia. I wiecie co? Przeżyłam! Nie zwariowałam (choć parę razy byłam bliska), nie skrzywdziłam dogłębnie nikogo (a siebie tylko trochę).

I teraz widzę oceniająca minę osoby, w którą zwykle ubiera się mój wewnętrzny krytyk. Mówi: I co? Serio? To są te „osiągnięcia”, te wielkie powody do dumy? Phi. Takie to każdy ma.

Nie, nie każdy.

Wstajesz codziennie mimo bólu fizycznego lub psychicznego? Założyłaś rodzinę, budujesz długoterminowe przyjaźnie, adoptowałaś psa? Sama się utrzymujesz i masz dach nad głową? Zdobywasz nowe umiejętności i rozwijasz pasje? Bywasz szczęśliwa i zadowolona z życia? Wręcz sobie dziś medal. You got it girl!

Jakie są Twoje powody do dumy?

Karuzela gra!

Halo, siemeczka, elo, to ja, nadaję tutaj na żywo, prosto z macierzyńskiego frontu. 

Jako że mój wymarzony potomek skończył niedawno dwa miesiące, to sytuacja jest zmienna. Raz wygląda na opanowaną, a innym razem…innym razem po prostu w ogóle nie wygląda.

Moje dziecko bywa nieodkładalne, jest w stanie nie spać przez większość dnia i uciąć sobie zaledwie 3-4 dwudziestominutówki. Bywa też płaczące na rękach, bo akurat chciałoby podziwiać świat, a nie gapić się w ciągle tę samą matczyną gębę, która, nie czarujmy się, rzadko wygląda jak z żurnala. Najlepszą inwestycją w życiu okazało się nie mieszkanie, nie auto, nawet nie kupione po taniości dolary, lecz karuzelka. Karuzelka sprawdza się w najbardziej kryzysowych momentach, byleby tylko pokazywał się lisek i nie pokazywał się jeżyk. Zazwyczaj udaje mi się odgrzać obiad i nastawić pranie, czasem udaje mi się także obiad zjeść, a praniu nie pozwolić skisnąć w pralce. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień.

A przynosi często nowe wspaniałe umiejętności, jakimi są na przykład: puszczanie baniek ze śliny, wodzenie wzrokiem za zabawkami, przesypianie w nocy 3 godzin bez jedzenia, próby chwytania za wszystko, co znajdzie się w zasięgu małej rączki i cała gama dźwięków komunikujących różne potrzeby: oooo, oooyyy, auuu, euu, agu, ggh, ym, ege, ełe…

Niestety, ani znajomość 3-4 języków obcych, ani nawet (w przypadku ojca) języków programowania, nie przybliżyła nas do rozumienia dzieciowego, co z kolei rodzi ogromną frustrację po obu stronach. Dziecko po kilkukrotnym zakomunikowaniu, że „auuu”, zaczyna powtarzać „auuu” z większą zawziętością – nadzieja na bycie zrozumianym niknie z oczu, pojawia się za to wydęta dolna warga. Aż w końcu bardziej żałośnie brzmiące „auuu”, zamienia się w płacz, krzyk i lament. Rodzic, na początku w popłochu, obecnie z nieco większym spokojem, rozumie, że dziecko coś mówi i czegoś konkretnego się domaga, lecz próbując odgadnąć, co akurat „auuu” znaczy, wybiera z repertuaru potrzeb, których nie jest aż tak dużo (jedzenie, spanie, kupa, siku/pełen pampers, bolący brzuszek, nuda, potrzeba bliskości i uwagi), akurat nie te, co trzeba. 

I życzę sobie medal za zasługi, krzyż walecznych normalnie, za każde „auuu” odgadnięte zanim zamieniło się w płacz, za każdy obcięty miniaturowy paznokieć, wymianę pampersa oraz odłożenie z rąk do kołyski bez obudzenia dziecka, za każde nieobsikanie twarzy (w przypadku małych chłopców) w czasie przewijania, za każdą stópkę nie wsadzoną w kupę (również w czasie przewijania). 

Koło 5 rano dziecko, w przeciwieństwie do rodzica, gotowe jest do zabawy. Podnoszę głowę i mówię błagalnym tonem: proszę, śpij jeszcze…Odpowiada mi najradośniejszy na świecie bezzębny uśmiech, taki pełną gębą i od ucha do ucha, specjalnie dla mnie i na mój widok. I zaczynam wtedy rozumieć dwie rzeczy.

Po pierwsze, spania już nie będzie.

Po drugie, za ten uśmiech, prawdopodobnie już do końca moich dni, dam się choćby pokroić.

W głowie gra mi „Obracam w palcach złoty pieniądz” w wykonaniu Krzysztofa Zalewskiego, który ostatnio zasłynął swoim autorskim wierszem o gwiazdkach. I mimo iż ze zmęczenia i niemocy ciekną mi łzy, czuje, że wygrałam w życie. 

A każdy instagramowy mem od whose_your_daddy uświadamia mi, że dopiero stoję w bramie tego całego wesołego miasteczka atrakcji, zwanego rodzicielstwem.

CDN

Doktorat z niewiedzy, czyli czego nauczyły mnie pierwsze tygodnie macierzyństwa

Uprzejmie donoszę, że będąc młodą matką, póki co, nie zrozumiałam, nie przekonałam się, nie przewartościowałam całego swojego życia i nie przewróciło się ono do góry nogami, jak tłumaczyli, wieszczyli, a czasem nawet grozili inni. Może jeszcze się to wszystko stanie. Czekam. I’m still standing, jak śpiewa Elton John. 

I nie śpię, bo trzymam dziecko (uf, wreszcie wystarczająco dobry powód by nie spać), oraz pełnię funkcję baru mlecznego otwartego 24h na dobę. Przeżyłam już kilka ataków mini paniki z kategorii: czy moje dziecko nie jest chore i czy oddycha, oraz zaliczyliśmy już wizytę nocną u lekarza (wszystko okazało się być „w porządku”, czymkolwiek byłby ten porządek). Mój syn jest bez wątpienia najpiękniejszym małym człowiekiem na świecie, co nie zmienia faktu, że czasem wygląda jak Ryszard Kalisz, a czasem jak Eminem (tak, robię memy ze swoim dzieckiem, nie, nie upublicznię tych memów).

Póki co, jedno mogę powiedzieć z całą pewnością: mnie, oraz pewnie większości matek po raz pierwszy oraz części matek po raz drugi i enty, należy się doktorat honorowy z niewiedzy. Albo chociaż jakiś tytuł mistrzowski… puchar… No, dyplom przynajmniej. 

Jako że ciąża trwa 9 miesięcy, a ja większość z tego okresu spędziłam na zwolnieniu to tak naprawdę miałam sporo czasu, żeby się do tych początków życia we troje przygotować. Chodziłam do szkół, na kursy i czytałam książki. Przy zderzeniu teoria vs rzeczywistość, teoria zasłużyła co najwyżej na mocne 2/10. Może i opieka nad noworodkiem nie jest to fizyka kwantowa ani wyższa matematyka, może, ale np mój mąż szybciej wylicza trajektorię lotu na Marsa niż stwierdza, czego akurat dziecko potrzebuje, ja zaś co najmniej kilka razy dziennie zastanawiam się: czy TO jest ok? 

Kilkunastodniowy młody człowiek budzi się nagle z przeraźliwym krzykiem. Zły sen (czy noworodki mają sny?), nagły ból (czego?), strach (przed czym?)? Młody człowiek chce jeść co godzinę, młody człowiek nie chce jeść, choć minęły już prawie cztery. Śpi niemal cały dzień. Niemal cały dzień nie śpi… Skąd wiadomo czy z tą kruchą, maleńką, najdroższą istotą na świecie, z tą której gotowi jesteśmy przychylić nieba, wszystko jest ok? NIEWIADOMO. Dopóki samo nie powie, to nigdy nie wiadomo. Gdzie jest granica pomiędzy czujnością i wyłapaniem pierwszych oznak dyskomfortu albo choroby, a paranoją i dzwonieniem po lekarzach 3 razy w tygodniu? Tego też nie wiem. Z pewnością jest ona cienka. I bardzo, bardzo śliska. 

Życia nie ułatwiają setki sprzecznych komunikatów docierających zewsząd każdego dnia: karm tylko piersią na żądanie, karm 8-12 razy na dobę, karm nie częściej niż co 2,5-3 godziny, może masz za mało pokarmu, może za tłusty/za chudy (moja ulubiona brednia!) dokarmiaj mieszanką, nie dokarmiaj, dopajaj w upał, nie dopajaj, kładź tylko na pleckach, kładź tylko na boczku, może się nie najada, może się przejada, nie noś, bo się przyzwyczai, noś ile tylko chce, bo potrzebuje bliskości, zakładaj czapkę, nie zakładaj czapki, pozwól dziecku spać z wami w łóżku, tylko niech nie śpi z wami w łóżku, daj mu smoczek, tylko nie podawaj smoczka… serio, można od tego zwariować, wiem, bo zdążyłam być temu bliska.

Wiadomo, że chcę dla mojego dziecka jak najlepiej, ale nie sposób się odnaleźć w często niezrozumiałych komunikatach kilkutygodniowego malucha (machanie nóżkami, płacz, kwilenie) oraz morzu zwykle nieproszonych rad, opinii oraz wyczytanych w książkach i internatach informacji.

Trzeba koniecznie powatarzać mi milion razy dziennie, że nie jestem złą matką, bo po 3 godzinach snu na dobę* w trybie: godzina, godzina, 3 razy po 20 minut, nie mam siły nosić na rękach mojego dziecka, bo nie pozwalam mu spać przy piersi cały czas (muszę też jeść, spać i chodzić do toalety), bo nie umiem go uspokić na rękach (bo przy mnie cąly czas szuka piersi, choć wcale nie jest głodny). Przy mniej niż milionie powtórzeń zaczynam mieć poważne wątpliwości. A informacja że „moje dziecko/dzieci tak nie miały” budzi lawinę myśli z kategorii: to co jest ze mną nie tak? Dlaczego? NIE WIEM!

I tak, od kilka tygodni wykonuje codzienny trening niewiedzenia. Nie jest to łatwe. Powtarzam zatem niczym He-Man: Na potęgę posępnego czerepu – mocy przybywaj! 

*Deprywacja snu – czyli jego niedobór którego konsekwencjami są zaburzenia funkcji poznawczych, rozdrażnienie i ogólny spadek sił witalnych. Zbyt mała ilość snu może być także przyczyną nadwagi, nadmiernego pobudzenia lub cukrzycy, a nawet prowadzić do śmierci w ekstremalnych przypadkach. Do innych potencjalnych skutków należy zaliczyć depresję, niską samoocenę społeczną oraz choroby nowotworowe. [Źródło: Wikipedia, https://pl.wikipedia.org/wiki/Deprywacja_snu]

Moja historia

Mój syn przyszedł na świat 28 maja o 12:00 i już wiem jaki majowy moment chce zatrzymać na zawsze: jego pierwszy krzyk i tę chwilę kiedy położono go na mojej piersi i brzuchu. 

Nasze ciała były zmasakrowane po ogromnie trudnym porodzie, ale oboje przez tę chwilę poczuliśmy spokój. W sali nastała cisza. A mnie i mojemu mężowi napłynęły do oczu gorące łzy.

Poród, licząc od regularnych skurczy co 5 minut i trafienia na trakt porodowy trwał 8 godzin. Miałam za mało płytek, by dostać znieczulenie. Było  trudno, trudniej niż to sobie wyobrażałam, bo prawie 3,6 kilowy chłopiec to jednak dużo jak na moją miednicę. Gdyby nie cudowna położna, która wyginała mną na prawo i lewo, otwierając mi kości krzyżowe i ogonową, gdyby nie wsparcie i pomoc mojego męża to skończyłoby się cc. Już pod koniec  chyba tylko ta położna wierzyła, że się uda, a lekarz szykował narzędzia. Ktg wykonywane chyba co 2 minuty (takie mam wrażenie), cały czas pokazywało prawidłowe tętno maluszka, dawano mi zatem kolejną szansę, lub przedłużano, ciągle tę samą, o dwie minuty.

Dwa momenty były dla mnie straszne. Pierwszy, kiedy rozwarcie było już maksymalne, ale maluch ciągle nie mógł wejść w miednicę: płakałam i mówiłam, że nie dam rady, że boje się, że nie wytrzymam i zaraz umrę. Przy skurczach opadałam w tył i w dół, podtrzymywały mnie tylko silne ręce i ramiona mojego męża. Zdjęłam z siebie koszulę i zostałam zupełnie naga. Kręcący się personel nie miał dla mnie znaczenia. Byłam ja, mój mąż i wspierająca nas położna. I moje rodzące się dziecko.

Drugi, gdy musiałam przeć: klęczałam na łóżku, głowę opierając to o piłkę, to znowu o te silne ręce i potem leżąc na prawym boku, z lewą nogą w górze, trzymaną przez męża. Nikt nie musiał mówić, że widać główkę, że jasne włoski. Czułam to i parłam z całej siły wrzeszcząc, jak sądzę, najgłośniej w historii tego szpitala, i…nie udawało się. Skurcz się kończył, brakowało mi siły, a dziecko ciągle nie było „na zewnątrz”. A potem przychodził kolejny skurcz i znowu to samo… czułam, czułam, że to nie działa, a ja staram się już najmocniej jak umiem… I że już nie umiem bardziej.

Nie wiem czy to nacięcie, które poczułam, czy kilka kropli oksytocyny, które zdążyły napłynąć w ostatniej chwili, zanim zupełnie opadnę z sił, ale udało się. I mój mały wojownik, mój mały dzielny smok jest z nami. 

A potem ten spokój, nieziemski, magiczny, kiedy ciało moje i mojego dziecka spotkały się po raz pierwszy po drugiej stronie. Jakby tego wszystkiego, bólu i 8 godzin wcale przed chwilą nie było. I oczy mojego męża pełne łez. Miłość. Wdzięczność. Ciepło. Maluszek szukający piersi i pierwsze karmienie. My troje. Dotyk i czułość. 

Po 4 dniach miałam zjazd, ewidentny spadek po oksytocynowym haju, na dodatek zabrakło mi mleka, a maluszek był głodny i płakał. I ja płakałam, czułam się bezsilna i zagubiona, a moje ciało wycieńczone i obolałe. Dzięki wsparciu męża i położnej kryzys został zażegnany w mig. Pierwszy i już wiem, że daleko nie ostatni. 

W tym samym czasie jednak nie mogę się przestać zachwycać tym. jakie mój synek ma piękne uszka… czy istnieje na świecie coś piękniejszego?  Mój syn, cały mój świat. Wyczekany, wystarany i wymarzony. Mój cud. Nasz.

W połogu skrajne emocje to norma. Tylko ja jeszcze nigdy do tej normy nie wchodziłam i ze zdziwieniem, a czasem niepokojem, przyglądam się temu co robię i czuje: duma i radość, słodkie fotki z pierwszego spaceru, duma, że ładnie rośnie, szczęście i miłość gdy patrzę na, to oczywiste, najpiękniejsze dziecko świata, spokój, gdy łapczywie ssie moją pierś, irytacja, gdy karmienie ciągnie się w nieskończoność, bezsilność i zmęczenie bo jest 5 rano a ja jeszcze nie spałam, stres, że nie zdążę zjeść zanim się obudzi, zniecierpliwienie płaczem w ramionach taty, bo MUSZĘ jeszcze zrobić siku…lęk czy wszystko jest dobrze – czy nie śpi za długo, albo za krótko, czy wystarczająco dużo je, czemu zwymiotował…a co to za krostka na twarzy… 

Zanim dziecko jest gotowe do narodzin najpierw przez 40 tygodni rośnie i rozwija się  w kobiecym ciele. Kolejne 40 dni w tym samym ciele rośnie i rozwija się matka. Pod warunkiem, że ma ku temu sprzyjające środowisko. Ja chyba mam. Muszę tylko nauczyć się jak z niego korzystać.  Z niecierpliwością wypatruje własnych narodzin w połogowym bólu i łzach.

ciało

Ciało nieposłuszne
pogardzane
zawodne
w najmniej oczekiwanym momencie
podstawi nogę nieogoloną
lub pachę
wieczenie niegotowe
do lata
niegotowe w ogóle
ciało do krępowania
rzeźbienia wypracowania
krzywe kanciaste okrągłe
niemiłe dla oka
w dotyku niemiłe sobie.

Ciało wspaniałe
jedyne
nie ma drugiego takiego
i nie będzie dane
skończone
w swoim zamyśle
ze wszystkimi częściami
z palcami i krawędziami
lub bez
krzywe kanciaste okrągłe
do dbania
do kochania
mądrzejsze niż
ja.

List wdzięczności

Od dłuższego czasu mielę sama ze sobą temat wdzięczności. Próbuję prowadzić “dziennik wdzięczności”, specjalnie kupiłam do tego mały notes, najładniejszy jaki znalazłam, żeby swoim wyglądem zachęcał mnie do korzystania. Mimo to, nie udaje mi się codziennie zapisać choćby dwóch, trzech punktów.  Nie dlatego, że nie mam za co być wdzięczna, bo wiem (już teraz wiem!), że każdego dnia, nawet najgorszego, można znaleźć do tego powód. 

Nie korzystam jednak codziennie ze swojego pięknego dzienniczka, ponieważ… cały czas jestem zajęta czymś innym, moja codzienna uwaga nie jest skupiona na przeżywaniu pozytywnych, przyjemnych i radosnych momentów, ale na liście zadań do zrobienia, ewentualnie na tym co akurat poszło nie tak: to kawa się skończyła, to poplamiłam ulubioną bluzkę przy śniadaniu, ot proza życia. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, tak działa nasz mózg, który przez miliony lat wykształcił taki mechanizm po to, by odpowiednio szybko reagować na coś negatywnego (i tym samym nas chronić).  Poza tym mój wewnętrzny krytyk pilnuje, abym była zajęta różnymi ważnymi (i poważnymi!) sprawami, a według niego, mam wrażenie, wdzięczność do kanonu spraw ważnych i poważnych nie należy. 

W kontekście mojej praktyki wdzięczności sprowadza się to jednak to tego, że nie mogę jej praktykować i cieszyć się na przykład pyszną kolacją, bo muszę myśleć o tym, że zaraz po jedzeniu trzeba poskładać pranie, które już trzy dni wisi na suszarce w korytarzu i mnie to denerwuje, albo zamartwiać się czymś, co będzie za 3 tygodnie. Sami rozumiecie. Takie priorytety w życiu. Cały ambaras polega na tym, że jak się z takimi priorytetami rosło ileś tam naście-dziesiąt lat to ogromnie trudno się teraz przestawić. Wszystkie moje życiowo-poglądowe update’y i upgrade’y nie wchodzą tak łatwo jak na Windowsie, muszę się przy nich naprawdę pomęczyć i ostro nieraz pogrzebać w wewnętrznym kodzie, przy czym non-stop wyskakują errory, łącznie z 404. Przeprogramowywanie samego siebie jest, jak sądze, trudniejsze niż planowanie trajektorii lotu na Marsa, tym bardziej, że nad lotem pracują dziesiątki-setki specjalistów, a nad moim rozwojem ja sama, samouk-amator. 

Niemniej jednak mielę, przemielam i zmielam wdzięczność w poprzek i wzdłuż, przy okazji wyrabiając w sobie nawyki uważności na swoje własne potrzeby i świat wokół. To, że zaczęłam różne rzeczy zauważać i odkrywać na nowo, to krok milowy w całej mojej dotyczasowej drodze i mój osobisty mały sukces. Widzę, teraz wystarczy tylko widzianemu nadać odpowiednie znaczenie, wagę i miejsce. Tymczasem tym widzianym, a przynajmniej od czasu do czasu zauważanym dzielę się z wami.

10 kategorii, w których warto szukać powodów do wdzięczności

  1. Otaczający nas świat: pogodę, powietrze, kwiaty za oknem, śmieszą scenę widzianą z okna tramwaju. 

Ewidentnie preferuję alternatywne źródła energii, bo działam na baterie słoneczne, ale też wodne i świeżo-powietrzne. Doceniam te momenty, kiedy mogę wystawiać nos i kończyny do ciepełka (a nie muszę chronić się przed zimnym deszczem i wiatrem), przespacerować się po okolicy oddychając pełną piersią (a nie maseczką antysmogową), albo posłuchać szumu rzeki lub morza, który zawsze działa na mnie kojąco i cieszyć wzrok jaskrawymi barwami kwiatów oraz podziwiać ich miernie tkaną konstrukcję. Jeśli jednak zjawiska przyrody ani was specjalnie nie grzeją ani nie cieszą, to na szczęście na nich świat wokół się nie kończy. Na ulicy, w tramwaju, w witrynie sklepowej i na ścianie budynku możemy dostrzec coś, co uczyni nasz dzień lepszym: rozbawi, zainspiruje, da do myślenia. Czy nie warto temu poświęcić chwili uznania?

  1. Możliwości naszego ciała

Paradoksalnie zaczęłam je doceniać i zauważać w momentach skrajnej niemocy i wtedy kiedy tych możliwości było najmniej. Kiedy wszystko boli, wcale nie można się ruszyć lub ciężko podnieść się z łóżka, to najdrobniejszy gest staje się wyczynem, a w głowie pojawia się myśl: wow, udało mi się dziś podnieść i nawet założyłam skarpetki!  I super się z tego wyczynu cieszę, jakby to było przebiegnięcie maratonu (co jest wg mnie wyznacznikiem ogromnych możliwości). Możliwości naszego ciała traktujemy jak pewniak i nie mówimy sobie: dziękuję Ci ciało, że przytaszczyłoś te wielkie torby z biedry, że dobiegłoś do tramwaju, że przesiedziałoś na tyłku 10 godzinę w pracy i dajesz radę. Chcemy ze swoimi ciałami robić niesamowite rzeczy, rzeźbić je dowolnie i kształtować. A czy nasze ciało jest nam dane jak glina, tworzywo, z którego mamy coś lepić, zmieniać, udoskonalać, dostosowywać? A może nasze ciała od początku są “gotowe” i nie musimy już nic z nimi robić. Może wystarczy je kochać i doceniać, choćby sprawne  nadgarstki i palce, bez których nie klikałabym tego tekstu.

  1. Możliwości naszego umysłu

Podobnie jak z ciałem, zaczęłam je doceniać w chwili, w której o wzbijaniu się na intelektualne szczyty mogłabym tylko pomarzyć. Zamiast ganić się za jedną rzecz, o której zapomniałam, zobaczyłam też 5 innych, o których udało mi się pamiętać. I chociaż pewnie nie dostałabym się do Mensy, nie umiem programować ani szybko liczyć, to wiem, że są informacje, które chwytam w locie, problemy, które z łatwością rozbieram na czynniki pierwsze, sprawy, które opisuje z lekkością ptaka sunącego prosto w chmury. Widzę, że składam słowa z liter, a ze słów dłuższe teksty i często przychodzi mi to z łatwością. Nadal jednak nie umiem sobie powiedzieć, że nie każdy tak ma i mojemu mózgowi/neuronom/połączeniom pomiędzy nimi nie skrobnęłam dotąd żadnej, choćby najdrobniejszej dziękczynnej litanii. A ty? Co potrafią Twoje neurony? Czy zasługują czasem na brawa?

  1. Życiowe okoliczności 

Kiedy ostatnio zepsuło się nam auto, byłam tym strasznie zdemotywowana, zła i narzekająca. No niefart. I w zepsutym aucie nie ma nic przyjemnego i radosnego, ale nie pomyślałam: uf, jakie to szczęście, że stać nas na naprawę w danym momencie i że akurat mechanik ma czas. Nawet w najbardziej pechowej i patowej sytuacji czasem składa się tak, że wyjście z dołka nie sprawia nam większego trudu. Tylko, czy my dostrzegamy to, że nie było tak trudno, czy może skupiamy się na tym, że wpadliśmy w dołek? Raczej, że to drugie. Stawiam swój świat do góry nogami i próbuje go odczarować. Spisuję listę dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w życiu, zbiegów okoliczności, przypadków, celowych działań, które się powiodły i nie próbuje ich falsyfikować: mam własny kąt, względną stabilność finansową, mam rodzinę, na której często mogę polegać, skończyłam studia, które chciałam… Jednym z punktów na mojej liście jest poznanie mojego męża (do czego przyczyniło się co najmniej kilka “okoliczności”, w tym sytuacja polityczna na świecie;)). I w pierwszej chwili mój tok myślenia przebiega tak: no tak tak, to szczęście, ale (włącza mi się nieustanne ALE) związki są przecież trudne. Uczę się nowych torów dla moich myśli: Poznałam mojego męża. Czy to szczęście i warto być za to wdzięcznym? Tak. I stawiam kropkę. 

  1. Nasze zalety i to jak z nich korzystamy

Z zaletami mam podobnie jak z tymi dobrymi okolicznościami w życiu. Wiadomo, że jakieś są… ALE. Jakieś nie takie. Mało praktyczne. Poproszę o inny zestaw. To wieczne “ale” i umniejszanie swoim zaletom i dokonaniom to też często nasz porządek dzienny. Mówimy, że jakoś wyszło, udało się, trafiło (ślepej kurze ziarno, w domyśle), zamiast: tak, ja tego dokonałam/dokonałem dzięki swoim umiejętnościom: dociekliwości, pracowitości, umiejętności analizy/syntezy, poczuciu humoru… Korzystamy z naszego repertuaru codziennie i to dzięki niemu radzimy sobie z światem. Wdzięczność samemu sobie za posiadane zasoby to podstawa miłości własnej.

  1. Bliskie osoby

Każdy z nas, o ile nie mieszka aktualnie na bezludnej wyspie, ma wokół siebie przynajmniej jedną bliską osobę, na której wsparcie może liczyć w trudnej sytuacji. Nie musimy się jednak znaleźć w środku dramatycznej sceny, żeby tę bliską osobę zauważyć i docenić. Że jest lub są. Że możemy z nimi czasem porozmawiać, spędzić czas, zrobić coś fajnego, że mamy czyj numer wpisać w połączenia SOS w naszym telefonie. 

  1. Miłe i życzliwe gesty

Życzenie miłego dnia przed panią ekspedientkę z żabki, porozumiewawcze spojrzenie z osobami w długiej kolejce, pomoc sąsiada z wniesieniem zakupów, zrobienie miejsca w autobusie, przyniesienie kawy przez koleżankę z pracy. Setki drobnych czynności wykonanych przez otaczających nas ludzi, sprawiają, że nasz dzień albo chociaż dany moment jest lepszy. Celebrujmy wdzięczność, za to co wnieśli do naszego życia choćby przypadkowo napotkani ludzie.

  1. Dobre wiadomości

To mogą być wiadomości dobre i radosne dla nas osobiście: pozytywna decyzja z banku/urzędu, dobre wyniki badań, albo dotyczące ludzi z którymi się stykamy: członka rodziny czy znajomych. Czy cudza radość nie smakuje tak samo dobrze jak nasza własna? Dobre nowiny mogą także wpłynąć ze świata mediów: rozwikłanie ważnej zagadki naukowej, posadzenie nowego lasu, wprowadzenie nowego skutecznego leku przeciwko jakiejś chorobie. Jeśli mamy wrażenie, że dany dzień to “czarny piątek” nawet jeśli jest wtorek, to zastanówmy się albo sprawdźmy: czy na pewno nic dobrego się dziś nie wydarzyło?

  1. Drobne przyjemności

Kolejna grupa drobiazgów, która w najbardziej ponury dzień wprowadzi promyk słońca. Jeśli żadne miłe wydarzenie, za jakie można okazać wdzięczność mnie dziś nie spotkało, to może doświadczyłam czegoś co sprawiło mi chwilową przyjemność? Mnie, nieposkromionym łasuchowi, najpierw przychodzi na myśl… jedzenie. Zanurzenie nie tylko swoich kubków smakowych, ale też myśli w ulubionym daniu czy kawałku ciasta, odczuwanie kropli wody na naszej skórze i zapachu ulubionego olejku w nozdrzach, ulubiona piosenka, film, poranna kawa, wycieczka do muzeum. Doznania zmysłowe i estetyczne to coś co wcale nie jest dane każdemu, a to, że mamy możliwość ich odbioru jest bardzo cenne.

  1. Czas

Najbardziej abstrakcyjny element na mojej liście. Coś zupełnie niezależnego od nas, co jest nam dane raz na zawsze. Ciągle powtarzamy: nie mam czasu. To jednak nieprawda! Mamy, nikt nam go nie zabiera, a my sami nim zarządzamy I choć nie w 100% decydujemy na co go przeznaczamy i w jakim zakresie (bo przecież w większości wypadków musimy chodzić do pracy i zapewnić sobie/rodzinie środki na utrzymanie), to tak naprawdę wiele zależy od naszych wyborów. Możemy go spędzać nieefektywnie, możemy nawet marnować i nikt tego nam nie zabroni. Możemy też z niego dobrze korzystać.

Podobno wdzięczność to droga na skróty do częstszego odczuwania szczęścia. Jest to szczęście bez stawiania warunków typu: będę szczęśliwa tylko jeśli/dopiero wtedy, gdy zbuduję dom, dostanę nową pracę, kupię tę lub tamtą rzecz. To droga do szczęścia tu i teraz. Prócz praktykowania wdzięczności własnej, pomóżmy w tym także innym i okazujmy naszą wdzięczność ludziom wokół. Dziękujmy ekspedientce za szybką obsługę, konsultantowi za miłą i rzeczową rozmowę, urzędnikowi za wyjaśnienie i załatwioną sprawę. To, co nic nie kosztuje bywa cenniejsze niż najdroższe waluty świata.

Równi i równiejsi

(Nie)życiowe nauki(czki)
Strumień wody z przemoczonego mopa głośno chlusnął o zimne, korytarzowe płytki. Daria odcisnęła go jeszcze raz. Szara, gładka powierzchnia szpitalnego korytarza umorusana była śladami przedwiośnia: wilgocią i błotem, przyniesionym na butach małych pacjentów i ich opiekunów. Była zmęczona. Przyznaje, mniej przykładała się sprzątając szkołę. Tu czuła jednak na swoich barkach odpowiedzialność, tu jest szczególne miejsce. Jej niedopatrzenie mogło stanowić zagrożenie dla innych. Codziennie było jej żal przetaczających się przez oddział dzieci i nastolatków z różnymi urazami, ranami, po operacjach. Niektórym dokuczał ból. Niektóre płakały. Czasami zgłaszała to pielęgniarkom, ale te nie zawsze wykazywały szczególne zainteresowanie.

Drzwi oddziału skrzypnęły i niemal jednocześnie huknęły o ścianę. Ktoś tu ma impet – pomyślała. Zza drzwi najpierw wsunęły się kule i nogi dziewczynki, w tym jedna szczelnie zapakowana w ortezę. Nad jej głową po chwili pojawił się cień wysokiego, postawnego i ciężkiego mężczyzny. Spojrzał tylko kątem oka na Darię, która odsunęła się jak najdalej, żeby zrobić przejście dla tej małej.
– Widzisz… Ucz się! Bo będziesz mopem jeździć, o, jak ta Pani – mruknął do dziecka mężczyzna, wystarczająco głośno.
Wiem, że niejednej i niejednemu z nas zdarzyło się usłyszeć od rodziców czy innych bliskich podobne stwierdzenie, w tym, jak sądzę, to najpopularniejsze: nie chcesz się uczyć, nie masz ambicji, to będziesz rowy kopać. I to kopanie rowów lub mycie podłóg wyglądać miało jak najgorsza rzecz, jaka może się nam w życiu przytrafić. Dramat i porażka. I wstyd. Dla rodziny.

Współczesne kasty
Trudno mi jest powiedzieć jak to wygląda w innym krajach, ale wydaje mi się, my Polacy (choć jestem pewna, że nie tylko my) nader często kierujemy się w życiu hierarchią wartości o dosyć wątpliwej konstrukcji i bardzo mocno związujemy ją ze statusem społecznym. I chociaż daleko nam do odwzorowywania systemu kastowego w dawnych Indiach, a duchem walki klasowej mogą, co najwyżej, straszyć wspomnienia naszych dziadków, to na kształt tych dawnych (albo nie aż tak dawnych) zwyczajów dzielimy ludzi na równych i równiejszych, oceniając wartość naszą i innych poprzez pryzmat wykonywanych zawodów oraz poziomu wykształcenia, a także często za tym idącego statusu finansowego oraz poziomu życia.

Czy my, lub nasi bliscy, powołując się na przykład tej pani sprzątającej, albo tamtego pana kopiącego rowy – nazwijmy go panem Wieśkiem – nie mówimy, że on jest takim trochę gorszym człowiekiem, mniej wartościowym? Ewidentnie niektórzy nasi rodzice i wychowawcy (tak, znam takie przykłady ze szkół) traktowali ich podrzędnie i straszyli nim dzieci i młodzież. Pan kopiący rowy niewątpliwie wykonuje mniej prestiżowy zawód niż powiedzmy lekarz, jego praca jest także prawdopodobnie mniej odpowiedzialna, a zarobki tych dwu dzieli przepaść. Ale nic poza tym. Pan kopiący rowy może być o wiele lepszą osobą, czyniącą o wiele więcej dobra wokół, bardziej szczęśliwą, niż na przykład, uznawany za prestiżowego, lekarz. Co stanowi o wartości człowieka? Czy aby na pewno jest to zawód oraz zasoby pieniężne czy materialne, które posiada? I jestem przekonana, że większość z was powie teraz: no oczywiście, że nie. Oczywiście, że tak nie myślimy. Ale czy nie zachowujemy się w sposób niezgodny z naszą gorącą deklaracją, przynajmniej od czasu do czasu? Czy my, wychowani w określony sposób, w takim a nie innym społeczeństwie, w takiej, a nie innej narracji, nie uważamy siebie, no chociaż sporadycznie, za lepszych niż pani Daria albo pan Wiesiek?

Kto jest bez winy…
Nie rzucam w nikogo kamieniem, bo sama nie jestem tutaj bez winy. Nigdy w życiu nie pomyślałam, że jestem “lepsza” “ważniejsza” czy “bardziej wartościowa” niż kopacz, albo piekarz, albo pani sprzątająca – do tych ostatnich mam jakiś wręcz nabożny szacunek, bo wiem jak ciężka to jest praca i nie lubię jej, a jednocześnie jak wspaniałe daje efekty, bo widok i zapach czystego mieszkania działa na mnie niczym afrodyzjak. Miałam jednak problem z kobietami, które nie pracują, ale są na utrzymaniu męża bez względu na to, czy poświęciły się wychowywaniu dzieci, czy też po prostu zostały “paniami domu”. I bardzo niedawno, bo kilka miesięcy temu miałam na ten temat dyskusję ze znajomą, w której bardzo gorąco i głośno zadeklarowałam, że JA nigdy bym tak nie zrobiła i nie została na utrzymaniu męża, nawet gdybym miała dzieci pod opieką. Oczywiście, że musiałbym wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim lub innej przerwie spowodowanej BARDZO WAŻNYM POWODEM. No bo jak. Jak to tak, nie pracować? I jeśli wynikałoby to z moich dążeń do rozwoju kariery, potrzeby jakiejś intelektualnej samorealizacji, to w porządku. Niestety, moje gwałtowne “nie”, nie miało nic wspólnego z rozwojem i osiąganiem satysfakcji z życia. To było “nie”, wynikające z przekonania, że kobiety, które, mówiąc potocznie, “siedzą w domu – i w domyśle – nic nie robią”, są jakieś gorsze, nie wiem, leniwe może, bo nie pracują zawodowo i nie zarabiają pieniędzy. Z jakiegoś względu wrzuciłam je do kategorii, w której sama nigdy nie chciałabym się znaleźć. W dużej mierze dlatego, że w panuje w naszym społeczeństwie pewna atmosfera pogardy wobec niepracujących zawodowo kobiet.

Hierarchia w przebudowie
Dzisiaj, po przepracowaniu tego problemu, mogę na swoja obronę mogę powiedzieć, że po części wynikało to mojego wewnętrznego przekonania o konieczności  bycia niezależnym finansowo, ale tylko po części. I tak naprawdę, dziś się tego swojego myślenia wstydzę. W ostatnich miesiącach wiele razy zadawałam sobie pytania: co stanowi o mojej wartości; co stanowi o wartości człowieka w ogóle? Suma jego osiągnięć? A jak mierzyć i zestawiać ze sobą osiągnięcia w różnych dziedzinach? Czy osiągnięciem jest tylko Nagroda Nobla, czy zadowolenie z własnego życia też? Nadal więcej stawiam sobie pytań niż podaję odpowiedzi. Ustawiam swoją hierarchię i krzyczę: sprawdzam, jak podczas zabawy w Jengę: z wieży o idealnych krawędziach wyciągam kolejno klocki, przestawiam je z dołu na górę, ze środka w bok. Zawali się, czy utrzyma? Obiecałam już sobie jednak, że jeśli kiedykolwiek będę podejmować decyzję o rezygnacji, powrocie, przerwie w zatrudnieniu czy przekwalifikowaniu się na operatora wózka widłowego, to obiecuję sobie, że zrobię to w oparciu o swoje chęci, samopoczucie i potrzeby, a nie społeczne przekonania.
Czego i Wam życzę, z tego oto placu budowy.

K.

dzień kobiet

To, co w kobietach fascynowało mnie zawsze najbardziej to modalność. Niezwykła umiejętność do czerpania z wszelkich możliwości jakie daje ludzkie ciało i umysł, ciągłej fluktuacji, łączenia ze sobą sprzeczności. Możemy być damą, chłopczycą, zwiewną nimfą, intelektualistką, artystką, prezeską i panią domu. Możemy być gorące i czułe, albo zimne i beznamiętne, możemy eksponować naszą seksualność, a możemy ją skromnie okrywać. Możemy być łagodne i wyrozumiałe, a zarazem okrutne i surowe, ciepłe i i wrogie, wstydliwe i śmiałe, niewierzące w siebie i odważne, gibkie i niezdarne. Możemy być dobrą wróżką i wiedźmą.

Każda z tych kobiet, każda z tych cech jest w nas (w mniejszym lub większym nasileniu), wystarczy sięgnąć po nią we właściwym momencie. 

Kobiecość zawsze wymyka się uporządkowaniu, nie można jej zamknąć, dookreślić, jednocześnie uchwycić wszystkich jej aspektów.  Kobiecość jest ruchem, falą, której można tylko dać się ponieść i porwać.

Kobieca siła tkwi w naszej złożoności i zmienności. 

Wszystkiego dobrego! Nie zapomnijcie dzisiaj celebrować samych siebie.

/na fotografiach: różne oblicza Oli/

proces

Skanuję każdą miniaturową literkę, leżącą blisko krawędzi strony.  Znaki alfabetyczne, spacje, znaki interpunkcyjne migają przed oczami, wiercą i pełzną, pożerając wolną przestrzeń kartki, rosną niczym Snake w starej Nokii. Układają się w magiczne zaklęcia przywołujące: litery układają się w słowa, słowa w zdania, zdania w akapity. Akapity, wyróżnienia, kursywa, wyjustowane krawędzie: wszystko w harmonijnym porządku. Struktury.

Literki wiercą się niecierpliwie w mojej głowie, jak kulki z liczbami przy losowaniu lotto. Skaczą i piszczą – któraż to zostanie za chwilę wybrana?! Pachną atramentem albo drukarską farbą, w zależności od dnia i nastroju. Wybierają czcionki i ich rozmiary, przebierając się, strojąc, kapryszą, że nie takie dodatki lub inny fason. Przeglądają się potem,  zadowolone z siebie, w nieprzezroczystym lustrze papieru.  Czasami bywają znajome, swojskie, innymi razem nieprzewidywalne. Czasami ich występy są bardzo krótkie, wyglądają wtedy niezrozumiale: nie każde oko odróżni je szybko od matematycznych ciągów i formuł, nie każdy rozwiąże ich równanie. Bywają też długie, długaśne, wielostronicowe niekończące się korowody. Toczą się tłumnie. Napierają. 

Litery buzują, jak bąbelki po wypitej zbyt dużej ilości szampana. Wirują mi w głowie i obijają mnie o ściany. Nęcą i wabią w pułapkę tekstu. Chcą się układać, zawierają sojusze oraz rozejmy, byle tylko osiągnąć cel, byle tylko osiągnąć swą misję. Ich zmowy nie da się już pokonać. Nie da się ich odstraszyć i przekabacić. Napadają i w nocy i we dnie. 

A kiedy się już wysycą wszystkie spod palców, przychodzi uspokojenie. Opadają na pościel wraz z moim ciałem i zamykają oczy.