TEKSTY

Tańcząć w ciemności. Rzecz o emocjach.

Emocje można podzielić na negatywne i pozytywne. Nie, nie można. To sugeruje bowiem, że niektóre emocje są dobre a inne złe (czy w jakiś sposób niewłaściwe). Nie ma czegoś takiego jak złe emocje. O wiele więcej racji ma podział ze względu na to, w jaki sposób je odczuwamy: jedne są dla nas przyjemne, inne niespecjalnie, część jest chwilowa, część zostaje z nami na dłużej lub pojawia się często, czasami ich siła jest wręcz powalająca, innym razem ledwie odczuwalna. Do emocji uznawanych za podstawowe należą smutek, złość, strach, wstręt (obok nich pojawia się jeszcze zaskoczenie i radość). Czy zdarzyło się Wam zatem myśleć kiedyś na przykład o smutku i złości, jak o czymś pozytywnym, cennym? Zakładam, że raczej rzadko, a z pewnością nie raz usłyszeliście, że kobieta ma się nie złościć bo złość piękności szkodzi, chłopaki nie płaczą, więc nie okazują smutku i nie wypada się bać, żeby nie wyjść na tchórza.

Pewnych emocji „nie wypada” okazywać, wydaje się, że nie wypada ich nawet czuć. Smutek, złość, strach, odraza są społecznie nieakceptowanym emocjami i podlegają ciągłej ocenie. Szperając w internecie znalazłam scenariusze zajęć dla dzieci szkolnych i przedszkolnych dotyczący wyrażania emocji: jednym z pierwszych ćwiczeń było „uporządkowanie” emocji w tabeli w kolumnach, odpowiednio je wartościując “na plus” lub “na minus”. Kwalifikujemy, pochwalamy lub potępiamy coś najbardziej naturalnego dla naszego ducha i ciała: proces emocjonalny zachodzi znacznie szybciej niż intelektualny. Pojawienie się emocji to kwestia milisekund (milisekunda = 1/1000 sekundy), a analiza intelektualna to minimum pół sekundy i więcej. Z naszej perspektywy to nieodczuwalna różnica. Z punktu widzenia reakcji naszego mózgu i ciała te dwa procesy dzielą epoki. Czy to, co czujemy rzeczywiście powinno być poddawane ocenie? Czy nie oceniamy czasem negatywnie samych siebie, tylko dlatego, że czujemy tak, a nie inaczej?

Skoro jednak od najmłodszych trenuje się w nas poczucie, że pewne nasze emocje, są “na minus”, to przestaje dziwić, jak wiele, już jako dorośli, mamy problemów z wyrażaniem oraz akceptacją tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Strach, złość, smutek i wstręt traktujemy jak czterech jeźdźców apokalipsy niosących zagładę i, z którymi za nic w świecie nie chcemy się spotkać. Wypieramy: budujemy gruby mur we własnej świadomości, odcinając część siebie od innych swoich części. Samodzielnie wykonujemy operację na żywym organizmie pozbywając się niektórych emocji tak, jak pozbylibyśmy się wyrostka robaczkowego. Z tym, że przy okazji wybebeszamy się z innych organów. Zaprzeczamy i odburkujemy: “Wcale nie jestem zła”, “Nie jestem smutny, tylko zmęczony, boli mnie głowa”. Udajemy, że naszych emocji nie ma. Upychamy je w kieszeniach, torebkach, plecakach i trzymamy. Jak trupy w szafie. Przenosimy i projektujemy: Zamiast na mamę lub szefa złościmy się na sytuację drogową i zbyt wolno jadącą windę. Możemy się też zastanawiać, czemu ten sąsiad jakiś taki nerwowy. Nie to co my. Somatyzujemy: leczymy i diagnozujemy migreny, zespół jelita drażliwego, kołatania serca, problemy skórne, nie zdając sobie sprawy, że ich przyczyna nie musi być fizjologiczna. Łykamy pigułki. Szkoda, że jednak nie ma pigułek na przykład na strach.

Strach to nasz system ostrzegania, tak jak sygnalizacja świetlna na drodze. Mówi nam, gdzie czai się niebezpieczeństwo i uruchamia mechanizm reakcji: ucieczki, zasłonięcia, walki, wołania o pomoc. Wyobraźcie sobie, że widzicie lwa, albo, bardziej prawdopodobne, pędzące na czerwonym auto, gdy jesteście na środku przejścia. Bez strachu kontynuowalibyśmy nasz ruch i z najpewniej zginęli zjedzeni przez lwa lub pod kołami. W niebezpiecznej dzielnicy, gdzie narkotyki i rozboje są codziennością nie przeżylibyśmy zbyt długo, a nie byłoby nikogo, kto powiedziałby, że nie warto tam spacerować.

Złość to także reakcja, która ma na celu naszą ochronę. Złością reagujemy gdy ktoś przekracza nasze granice, wyczuwamy zagrożenie, krzywdę. To nasza wewnętrzna forma protestu, niezgody na to, co dzieje się wokoło. Bez złości można byłoby dowolnie nas nękać, ranić, bylibyśmy w stanie przyjąć dowolną ilość niesprawiedliwości, wyzyskiwałoby się nas aż miło. Nikt nie stałby na straży naszych praw i wartości.

Smutek to także sygnał, że coś w naszym życiu jest nie tak. Smutek każe nam zwolnić, zatrzymać się, spojrzeć w prawo i lewo oraz przeanalizować sytuację. Daje nam czas na przygotowanie się do zmian lub zaakceptowanie nowej rzeczywistości, pobycie ze samym sobą. Jesteśmy bardziej czujni wobec świata zewnętrznego, a badania dowodzą, że w smutku dostrzegamy więcej szczegółów i lepiej je zapamiętujemy. Bez smutku nie mielibyśmy wystarczającej motywacji do pokonywania przeszkód, nie wkładalibyśmy wiele wysiłku w różne działania. Zaskakiwałyby nas codziennie nowe sytuacje i nie mielibyśmy szansy się z nimi oswoić. Przeszylibyśmy z uśmiechem przez życie, ile jednak tego życia umknęłoby nam między szparami szczerzących się zębów.

Wstręt zaczyna nas chronić niedługo po tym jak kilka komórek będących naszym zalążkiem przyczepi się do ścianki macicy. Odporność przyszłych matek jest niższa w I trymestrze ciąży i to właśnie wtedy reagują one nadzwyczaj gwałtownie na różne bodźce, szczególnie te związane z żywnością, unikając tym samym substancji potencjalnie szkodliwych dla dziecka. Obrzydzają nas pewne zwierzęta (szczury), ludzkie wydzieliny, a nawet niektóre zachowania (ach te caluśne ciotki!), właśnie po to by zniechęcić nas do kontaktu z możliwym zagrożeniem na przykład chorobą. Bez wstrętu pchalibyśmy ręce i kto wie co jeszcze, tam gdzie naprawdę nie trzeba.

Świat bez emocji nazywanych negatywnymi nie byłby rajem. A może i byłby… bez nas. Bez emocji nie mielibyśmy szans na przetrwanie. Tak, jak bez burczenia lub ssania w żołądku – nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy głodni. Emocje, jeśli nie są powstrzymywane, nie zostają z nami na długo. Są jak fala: przypływa i odpływa. Jeżeli postawimy tamę, to prędzej czy później fala ją zerwie, rozsadzi i rozleje się po znacznie większym obszarze. Zatańczmy z naszymi emocjami, poświęćmy im chwilę i pozwólmy się poprowadzić, a odejdą od nas z ukłonem. Często jednak gdy próbujemy i zapraszamy nasze emocje do tańca, okazuje się, że musimy tańczyć w ciemności: próbujemy skomplikowanych figur, piruetów, potykamy się i deptamy sobie samemu po stopach. Wiemy bowiem jak je oceniać, a nie jak dotrzymać im kroku.

A taniec emocji jest znacznie łatwiejszy niż walc. Kroków podstawowych w walcu angielskim jest dziesięć, a w omawianym przypadku wystarczy pięć: dostrzeż, nazwij, poczuj, wyraź, zarządź. Wystarczy uznać istnienie emocji, nie tłumić jej, nie uciekać, uświadomić sobie swoje myśli, zauważyć jak zachowuje się ciało – ono pomoże nam je odpowiednio zidentyfikować. Pozbądźmy z naszymi myślami i reakcjami, zanurzmy się w fali i dajmy się na chwilę ponieść. Dajmy emocjom upust: śmiejemy się, płaczmy, wykrzyczmy (w poduszkę!), kopnijmy piłkę. Wyciągnijmy wnioski, zbadajmy przyczynę, nauczmy się siebie i świata.

Czy warto? Cogito ergo sum, powtarzaliśmy za Kartezujszem. Dziś wiemy, że myślenie wcale nie warunkuje naszego istnienia i że poczujemy zanim pomyślimy. Czucie jest wcześniejsze i pierwotne. Wynaleźliśmy już sztuczną inteligencję, która o wiele lepiej (i szybciej!) od nas rozwiązuje umysłowe zagadki i teoretyczne problemy. Myślenie może zastąpić maszyna. Czucie, jak dotąd, nie. To nasze emocje czynią nas wyjątkowymi. Zaprośmy je zatem do tańca, nawet gdyby miał to być taniec w ciemności.

Z ramą czy bez? O oczywistych i nieoczywistych życiowych wyborach.

Mona Lisa z odległości 3 metrów

Mona Lisa, Gioconda, Madonna, najsłynniejszy obraz świata. Dziwiła, fascynowała, intrygowała, stanowiła kanon piękna, wyznaczała trendy w malarstwie. Ikona.

Dziś, po upływie sześciu stuleci, do Luwru ustawiają się wielogodzinne kolejki, tylko po to by podejść do znamienitej Włoszki na odległość 3 metrów. Stamtąd widać niewiele:  wygładzoną, błyszczącą w odpowiednim świetle powierzchnię i piękna ozdobną ramę. Kobieta o androgynicznych rysach uśmiecha się bardzo subtelnie, jakby na obrazie nie wypadało uśmiechać się szeroko. Jest tajemnicza, nie pokazuje wszystkich kart. Jej zadaniem jest zaciekawiać i pociągać.

Z odległości 3 metrów nie widać rzeźbionych niewielkim pędzlem przez mistrza warstw farby i lakieru, nie widać grudek, marszczeń płótna, pęknięć. Niewielu zdaje sobie sprawę, że kolory Mona Lisy nie są kolorami nałożonymi przez Leonarda – te dawno już straciły swój oryginalny odcień. Przeprowadzona ostatnio  analiza obrazu wykazała, że tak naprawdę mamy do czyniania z trzema Mona Lisami, trzema na jednym płótnie, w różnych warstwach. Wygląda na to, że nawet da Vinci potrzebował więcej niż jednej próby.

Kiedy po godzinach oczekiwania wejdziemy do Luwru zobaczymy nieskazitelną damę w eleganckim i efektownym opakowaniu. Magnetyzujący i niejednoznaczny uśmiech. Mona Lisa doskonale wpisuje się w nasze oczekiwania.

Słyszę głosy, widzę obrazy

Nawet jeśli nie chcemy wpisywać się kanony, nie interesują nas czyjeś z góry ustalone standardy i decydujemy się na grę na własnych zasadach, oczekiwania społeczne oraz stereotypy dopadną nas i zaatakują w najmniej oczekiwanym momencie. Nasza sytuacja życiowa lub nasz wybór, jeśli w danym środowisku nieoczywisty, będzie traktowany jak gorszy. Wątpliwy. Wymagający wyjaśnień. By wiedzieć jak wysoko sięga poprzeczka i z której strony jest ustawiona nie musimy stać w długich kolejkach do muzeum, wystarczy, że odpalimy radio, TV,  telefon…dowolne medium.

Dzisiaj dosłownie co chwilę wyznaczone zostają nowe standardy, a docierające do nas głosy i obrazy mówią nam już nie tylko jak mamy wyglądać, ale jak żyć: co jeść (i na jakich talerzach), jak się ubierać, czym sprzątać, jaki sport uprawiać, co posadzić na naszym balkonie. Leonardo potrzebował 4 lat, żeby stworzyć dzieło i pokazać je światu. My potrzebujemy kilkunastu sekund i 3 kliknięć myszką. Wygładzamy nasze ciała i poglądy. Voilà! A wokół pojawią się coraz to bardziej atrakcyjne ramy dla każdego z aspektów naszego życia: dziś nie muszą nawet być pozłacane, dziś mogą być postindustrialne.

Singielka vs mężatka matka vs niematka: jak kobieta kobiecie nierówna

Niektóre ramy wydają się jednak nie zmieniać, tak, jakby duch czasu, postępu i social mediów nie miał do nich dostępu. Są głosy ciągle wtłaczające nas w ramy z niemodnym (ale jakim błyszczącym!) brokatem. Jeśli pada mniej lub bardziej niezręczne pytanie “Masz kogoś?”, a ty akurat jesteś singielką, to możesz być pewna, że następnie, jak kolejny wers mantry, padnie magiczne: Dlaczego? I chociaż w XXI wieku dopuszcza się myśl, że ktoś może być sam z wyboru, to należy ten fakt najpierw zweryfikować. Czy to wybór, czy może jednak coś poszło w naszym życiu nie tak… W takiej rozmowie, jeśli się odpowiednio wcześnie niewymiksujemy, będziemy musieli zabawić się w adwokata i przedstawić argumenty na naszą korzyść. Z góry zakłada się, że bycie singielką, to coś co wymaga uzasadnienia.

Zabawne, jestem mężatka od 3 lat, od ponad 7 w stałym związku: nikt nigdy nie zapytał mnie: “Masz męża, ale DLACZEGO?”. A szkoda. Może takie pytanie zadane w odpowiednim momencie uchroniłoby wiele osób przed bolesnym rozwodem lub nieszczęśliwą relacją, z której nie umieją (lub nie mogą) się uwolnić.

Niedługo sama zostanę matka, marzę o tym odkąd pamiętam, dużo przeszłam i poświęciłam żeby nią zostać. To mój świadomy wybór, pisze się na wszystkie blaski i cienie. Dla mnie to najważniejsze i najcenniejsze w życiu. Dla mnie. Nie przykładam swojej ramy do innych. Nie uważam, że macierzyństwo to jedyne najwspanialsze i najcenniejsze doświadczenie, które każda kobieta powinna przeżyć. Nie uważam tak: czy to kwestia mojego zdania, czy to po prostu nieprawda? Matki i niematki to często tak różne światy, że nie zachodzi pomiędzy nimi komunikacja. Przez lata oczekiwania na dziecko miałam okazję przyjrzeć się obu tym światom od podszewki.

Niektóre matki (co za szczęście, że znam, też wiele innych i mam sporo cudownych koleżanek!) z lekceważeniem i wywyższaniem odnoszą się do niematek:
– Ty nie masz dziecka to wiesz… to co ty robisz z wolnym czasem?!
– Jak urodzisz to pogadamy, wtedy zrozumiesz.
– Niewyspana? Ja już 3 lata nie śpię, jak będziesz mieć dziecko to dopiero się dowiesz co to jest niewyspanie.
– Dziecko wszystko zmienia, życie wywraca się do góry nogami, kiedyś się przekonasz!

Nie umniejszając w żaden sposób codziennemu heroizmowi (bo macierzyństwo rzeczywiście tego często wymaga) wielu kobiet zajmujących się swoim potomstwem, czasem wygląda to tak, jakby matki miały ustalony przez prawo/siłę wieczystą monopol na: niewyspanie i przemęczenie, brak wolnego czasu, przeżywanie głębokich przemian, oraz posiadanie tajemnej wiedzy “rozumienia życia” i poznawania podszewki świata. Macierzyństwo traktuje się wręcz jako jedyne, prawdziwe, najważniejsze, kluczowe wręcz doświadczenie kobiety, do którego każda powinna dążyć. Kobiety te nie mają jednak monopolu na “prawdziwe życie”, a macierzyństwo nie jest jedynym, wartościowym i niewątpliwie pięknym, ale ogromnie wymagającym doświadczeniem w życiu. Nie ma ono też większej wartości niż szereg innych. Nie istnieje jednostka pomiaru jakości i wartości doświadczeń i przeżyć w SI.

Znam sporo niematek, które radziły sobie w ekstremalnych sytuacjach i mierzyły się całym ogromem komplikacji, a z ich doświadczenia życiowego można czerpać garściami: przecierały szlaki, dawały dobro i radość, znosiły ból i cierpienia. Znam równie dużo matek, które prócz macierzyństwa los nie doświadczył żadnymi innymi trudami, a i one nie wybrały akurat nigdy żadnego mniej popularnego szlaku. Odnoszę wrażenie, że to właśnie te ostatnie najsilniej starają się wcisnąć inne kobiety w pozłacaną ramę z jakże bogatą ornamentyką, brutalnie wskazując, że niematka jakaś taka…nieoprawiona.

Niematka bywa poddana badawczemu spojrzeniu, podobnie jak w przypadku singielek, w celu weryfikacji. Od rezultatu badania zależy bowiem reakcja: czy przybrać wyraz współczucia i pocieszenia (biedna, pewnie nie może!), czy bardziej skonfundowania. I co najważniejsze, czy paść może sakramentalne: DLACZEGO? Jaka jest Twoja wymówka dla tego odstępstwa?  Jeśli jesteś kobietą w odpowiednim wieku bez partnera i/lub potomstwa możesz zostać zdeklasowana, spadasz w hierarchii, w galerii sztuki raczej nie zawiśniesz na głównej ścianie.

Znów, pewne wybory wydają się oczywiste: mojego rosnącego ciążowego brzucha nikt mnie nie zaczepił, krzycząc z nienacka: Sprawdzam! Nikt nie pociągnął za język: “Chcesz mieć dziecko? Ale dlaczego?”.  A są przecież matki, które w pewnych momentach niematkom zazdroszczą, a być może zastanawiają się w duchu: czemu właśnie im nikt nie postawił tego pytania. Może zyskałyby sposobność do zastanowienia, może nie przyszło im do głowy, że są inne opcje, może macierzyństwo odbiega zupełnie od ich wyobrażenia, a może widziały to macierzyństwo tylko z odległości 3 m?

Jeśli wybór wydaje się oczywisty, to czy na pewno wiemy, że mamy wybór?

Przywykliśmy do pewnych “oczywistości”, przyrośliśmy do pewnych stereotypów oraz konwencji (lub one do nas) na tyle mocno, że jej nie zauważamy. Poważne życiowe wybory i decyzje: o edukacji, podjęciu pracy, wejściu w relacje i założeniu rodziny traktujemy niekiedy jak fakt, że rano jemy śniadania. Wiadomo! I dziwimy się, że ktoś śniadań nie je.

Przykłady wyborów, które wydają się oczywiste i tych, z których, zgodnie z standem, należy się wytłumaczyć, można by mnożyć. W samym, wspomnianym już, środowisku matek także nie co dzień pojawia się tęcza: “Poród przez cesarskie cięcie? Dlaczego? Nie dałaś rady? Nie wiesz czym jest prawdziwy poród”. “Nie karmisz piersią? Dlaczego? Ojej, ale wiesz ze to gorzej dla dziecka i odporności?”.

Możemy sięgnąć do każdej dziedziny życia, a niezliczone przykłady znajdziemy z powodzeniem w męskim kręgu, choć same poruszane kwestie mogą być odmienne, to z pewnością namalowane są tymi samymi kredkami. Nieważne kim jesteś i co robisz zawsze znajdzie się okazja, aby ktoś podstemplował cię kodem kreskowym z informacją “produkt wadliwy nie spełnia norm”. To jedna strona medalu.

Druga, to tam, gdzie nie pada słowo: dlaczego. Dla wielu to strona bardziej słoneczna. Ironia polega na tym, że niektórych to słońce razi, zbyt łatwo (boleśnie i niezdrowo) się opalają, albo w ogóle lubią cienie i nieco chłodniejsze klimaty. Do tej słonecznej krainy trafili zwyczajnie, na oślep. Na lekcjach fizyki nie wyszli nigdy poza ruch jednostajnie liniowy, nie zauważyli, że oprócz windą do nieba można też pójść schodami, nie dostrzegli możliwości, albo nikt ich im nie pokazał. Męczą się teraz w skwarze.

Granice, albo argumenty z drugiej strony

Pytanie o uzasadnienie naszych mniej popularnych wyborów nie zawsze wynika ze złych intencji, lecz jest spowodowane jest troską. Ma jednak kluczowe znaczenie czy jest to troska o dobre samopoczucie danej osoby, czy troska o to, że nie pasuje do ramy? Nie zawsze zależy to od tego komu przyjdzie nam się tłumaczyć: bliskim znajomym i rodzinie, sąsiadom z bloku, pracodawcy, lekarzowi lub pani z warzywniaka “Szczęśliwy pomidor”. Każdy może być nam życzliwy, tak, jak każdy może stać na straży własnego porządku.

“Gdzie jest granica?” pada nie-pytanie, ale argument z drugiej strony barykady. Nie ma porządku, nie ma zasad, nie ma lepszych i gorszych wyborów, jest anarchia. Skoro mogę wybierać wszystko, to może mogę śmiecić i zanieczyszczać środowisko? Jeździć łamiąc przepisy? (Proszę się nie przerazić, argument zasłyszany z ulicy) Jeśli pozwolimy na śluby homoseksualne, to co będzie kolejne…?

A mnie się to wszystko wydaje zupełnie proste. Nie mam problemu z postawieniem granicy, jest ona dla mnie wręcz oczywista: czy swoim wyborem krzywdzę siebie lub inna istotę, bądź konsekwencją mojego działania jest jakaś szkoda? Granicą naszych wyborów nie powinny być ramy nałożone przez społeczeństwo, ale drugi człowiek. Wtedy nie ma anarchii. Jest wielość, różnorodność, bogactwo i perspektywa. Niepotrzebne są argumenty.
Wtedy wszystko staje się proste.

Tak. Nie.
Nie. Tak

czuję ogarnia mnie szał
zupełnie nie
jak szał uniesień
zmęczyły mnie
(ś)cięte riposty
i wyrafinowane kontury

po raz pierwszy od dawna
dotykam
światła

Schematy, albo tekst z użyciem CAPS LOCK’a

W moim ostatnim twórczym szale powstają nowe odcinki podcastu, teksty, fotografie, a w głowie co chwilę rodzą się pomysły na kolejne. Odkrywam nieznane dotąd źródła inspiracji i poznaję (chociaż tylko wirtualnie) niezwykłych i oryginalnych twórców. Czuję dopływ dopaminy i endorfin. W pewnym momencie mój umysł i ciało zwalniają. Organizm wjechał w ulicę podporządkowaną. Ruchem kieruje dobrze znajomy głos. Zatrzymuje mnie i zaczyna zadawać niewygodne pytania, które, dziwnym trafem, zamiast pytań brzmią jak zapisany na starym winylu monolog. Trafiłam na swoją dawną, utartą trasę.

Dlaczego poświęcam swój wolny czas (a mam go ostatnio znacznie, znacznie więcej) na kreatywne zajęcia: pisanie i warsztaty pisarskie, podcast, wyzwania fotograficzne, przecież mogłabym (a nawet POWINNAM) spożytkować go praktycznie i na przykład zdobyć nowe umiejętności, które pomogą mi za jakiś czas znowu odnaleźć na rynku pracy: mogłabym (a raczej POWINNAM) nauczyć się nowego języka, albo pójść na kurs dla testerów oprogramowania, a nie jakiś, za przeproszeniem, warsztat pisarski. No halo! Co to w ogóle jest, na co to komu potrzebne? Głos w mojej głowie nie przestaje: Ot, taki Maciek to się właśnie przebranżowił… skończył kurs dla testerów i znalazł nową pracę. A ty?! Nie wiadomo co będzie za rok lub za dwa…TRZEBA myśleć praktycznie i podejmować rozsądne decyzje.

NIE MOŻNA marnować czasu i nie PRACOWAĆ. A ja tu sobie bimbam, na kreatywnych zlotach on-line i instagramie. Żeby chociaż lato było, mogłabym się realizować w kuchni przygotowując zapasy na zimę (i ciężkie czasy), lub wiosna: ogarnęłbym wiosnne remonty i sprzątanie. A tu, jak na przekór, zima. I mąż w koszulach nie chodzi, nie ma i co prasować. O, w garderobie ubrania takie niepoukładane. Ufff, udało się wreszcie do czegoś przyczepić – wydaje się komunikować głos, już niewerbalnie.

Ale przede wszystkim, przede wszystkim, NALEŻY myśleć o przyszłości. NALEŻY się skupić na PRACY. U mnie zaś, jak gdyby, żadnej pracy nie widać. Czyżby to było LENISTWO???

No, miło, miło (głos potakuje), lecz nie ma z tego PRAKTYCZNYCH korzyści. Pisanie, zdjęcia… ciekawe, ładnie, ale to przecież nie na POWAŻNIE.  I za ten rok, albo dwa, będzie płacz, kryzys i bieda: może nie będzie gdzie wracać, może NIKT MNIE NIE BĘDZIE CHCIAŁ. Mąż będzie mnie utrzymywał? W dzisiejszych czasach (O, jak postępowo! – głos dziwi się samemu sobie), to chyba nawet już NIE WYPADA. Policzki zaczynają płonąć a tętno przyspieszać, gdy tak mówi do mnie głos w mojej głowie – bo wcale nie jestem pewna, czy to mój głos.

Tak, nie mogę popaść w zależność – mówię otwarcie, tym razem już zupełnie ja sama.

Bezsprzecznie, powinność i praca były w moim życiu zawsze na pierwszym miejscu, to właśnie wyniosłam z domu. Mogłam i robiłam wszystko co TRZEBA, POWINNAM, wedle jakichś niezapisanych nigdzie, za wyjątkiem mojego umysłu i ciała, standardów, często (zazwyczaj?) kosztem swojego zadowolenia (szczęścia?) i zdrowia. Standardów, które wyglądały jak prawdy objawione, a jak wiadomo, prawdy takie nie podlegają weryfikacji. Z biegiem czasu wypracowałam sobie też własne: jakże łatwo na podstawie ograniczonych danych wyciągać daleko idące wnioski!

To tylko moje schematy, w które wpadam, jak w wyjeżdżone koleiny na drodze, gdy na chwilę odwrócę głowę, gdy się zachwieję, gdy zbyt szybko nabieram prędkości. Jak pasy lub szelki zapięte o wiele za ciasno.

Schematy porządkują nam życie, schematy często powstają, aby nas chronić. Równie często rozwalają nam życie i krzywdzą.

Musisz wyjść za mąż, staropanieństwo to wstyd
Szef ma zawsze rację
Tylko stała praca daje stabilizację i komfort
Tak postępować, to przecież grzech
Dziewczyny powinny mieć zgrabne nogi
Wszyscy chcą mnie wykorzystać
To nie dla mnie, ja się do tego nie naddaję
Jestem inny/a. Lepszy/gorszy niż ludzie wokół
Muszę się poświęcić
Nie można okazywać: gniewu/dumy/radości
Wszystko się jakoś samo ułoży
Zaraz z pewnością wydarzy się coś złego
Powinienem bardziej dbać o finanse

Które przekonania są nasze, własne? Które zostały nam “objawione”? Które  pomagają się nam zaadaptować, a które bardziej nam szkodzą? Które mogą nam służyć w danym momencie, ale nie będą dobre w podróży przez całe życie? Wybieramy swą trasę świadomie, czy jeździmy ciągle na autopilocie?
Powinnaś, powinieneś, czy chcesz?

PS Jak widać, udało mi się wyjechać z mało dla mnie przyjaznego terenu (uliczka mogła okazać się ślepa!).

Po drugiej stronie

Co nas czeka po drugiej stronie? 

Wychodzimy poza granice komfortu, czy pokonujemy bariery? Rzucamy kości i przekraczamy Rubikon niczym Cezar. Podejmujemy decyzje wobec których nie ma już odwrotu. Usłyszanego nie da się od-usłyszeć, zobaczonego od-zobaczyć, przeżytego od-doświadczyć. 

Każdy ma swoje “po drugiej stronie”, dla jednych to będzie rozwód, wyprowadzenie się z miasta na wieś (lub odwrotnie), urodzenie dziecka, porzucenie dotychczasowej kariery i rozpoczęcie nowej, trudna operacja, choroba… Rytuał przejścia może być bolesny, a najczęściej towarzyszy mu lęk. Musimy przeorganizować całe swoje dotychczasowe życie, na nowo zbudować listę wartości i priorytetów. Nie wiemy co czeka na nas potem. Podejmujemy ryzyko – niekiedy świadomie, niekiedy zmuszają nas do tego okoliczności. 

Lęk przed zmianą jest tylko drugą stroną medalu lęku przed utratą. Boimy się tego, co nowe, nieznane, nietypowe to zagraża ono naszemu status quo. Zanurzamy się w naszej codzienności: jemy na śniadanie zawsze tę samą owsiankę, do pracy jeździmy zawsze tą samą trasą, a kawę pijemy tylko o 10.30. Regularność, powtarzalność daje nam poczucie bezpieczeństwa. Odrzucając jednak lub tłumiąc, to co nowe, to, co tylko “być może” dochodzimy do granicy absurdu: zamykamy się w naszym, często niewygodnym, ale dokładnie znanym świecie, wyłącznie dlatego, że nie wiemy co będzie (!), gdy ten świat zniknie.

Tylko…czy naprawdę tracimy tak wiele? Tkwiąc w samotności lub toksycznej relacji, w wyczerpującej pracy z niemiłym szefem, w ciasnym mieszkaniu. To tak jak nosić zawsze te same buty bez względu na to, że są za ciasne, rozeszły się, albo w ogóle nie są (a może nigdy nie były wygodne). W tradycji chińskiej przez ponad 10 wieków popularny był fetysz małych stóp: dziewczynkom krępowano tę część ciała, bandażowano, łamano kości, tylko po to, by zachować by móc zmieścić się w jak najmniejszym rozmiarze. Dziewczynki, a później kobiety, nie były potem w stanie normalnie chodzić, a ból, będący efektem zabiegów, towarzyszył im do końca życia. 

Dlaczego tak często sami bandażujemy sobie stopy i łamiemy kości, po to, aby lepiej wpasować się w otaczający nas świat. Czy my, rezygnująć z naszego “teraz”, aby na pewno coś tracimy? A może po drugiej stronie jest jednak zysk? Nie trzeba być wziętym księgowym, aby dokonać realnego bilansu: nie z naszych przyzwyczajeń, schematów i konwenansów. Czy nasza strefa to na pewno strefa komfortu? Czy nie warto zaryzykować po to, aby móc rosnąć?

Z czarnej skrzynki niepłodności

Niepłodności nie widać. Ani w postaci krost na skórze, ani w postaci gipsu na nodze. Nie jest się też nadmiernie bladym. Nie widać godzin i dni przepłakanych wyłącznie z okazji ostatniej miesiączki. Nie widać niemocy wzięcia na ręce dziecka znajomej z obawy przed tym, że trudno będzie się potem pozbierać, albo, że nie chce się tego dziecka oddać. Nie widać obwiniania siebie lub wszystkich wokół: za to, że nie mogę mieć dziecka, za to, że inni mają.

Nie widać ocieranych skrycie łez, gdy twój siostrzeniec wstaje z twoich, jakże wygodnych kolan i rzuca się twojej siostrze na szyję, krzycząc: „Mamo! Kocham cię!” Nie widać myśli: “A może do mnie nikt tak nigdy nie powie”. Nie widać uczucia zazdrości, kiedy znajomi wyświetlają filmiki pierwszych kroczków, lub z dumą i radością w oczach pokazują, co ich dziecko już umie. Chcesz też czuć tę dumę i radość. Zastanawiam się wtedy się, czy jestem złym człowiekiem, bo zazdroszczę, bo nie umiem się cieszyć czyimś szczęściem. Nie wiem, czy to zło. Jedyne co czuję to ból, który mnie czasem po prostu przerasta.

Niepłodność mogą rozpoznać wyłącznie bardzo czuli i spostrzegawczy: w mocno zaciśniętej szczęce w czasie uśmiechania się na wieść o kolejnej ciąży w rodzinie, w chirurgicznej precyzji z jaką wybierany jest makaron z talerza w czasie obiadu, przy którym współpracownica w zaawansowanej ciąży opowiada o ruchach dziecka w brzuchu.
A skoro nie widać, to trzeba być uzbrojonym przed pytaniami:
– Aaa, to wybrałaś karierę zamiast dziecka, tak?
– A kiedy w końcu będziecie mieć dzieci? Nie jesteście już tacy młodzi;
oraz poradami i komentarzami:
– To podobno nie można od razu wstawać…no wiecie, zaraz po…;
– To dlatego, że za mało jesz.
– A wy to w ogóle wiecie jak to się robi?! Może pomóc? Wiesiek tu ma czworo, jest specjalistą!

Trzeba zachowywać zimną krew, oglądając ubranka i zabawki, które znajoma z pracy zamówiła dla swojej dwulatki. Trzeba zachowywać zimną krew. Kobiety niepłodne są w tym mistrzami.

Przyszedł jednak taki dzień, za tym 15, 20 czy 30 razem, po różnych atakach smutku i histerii, po dziesiątkach wizyt u najlepszych specjalistów i nic nie wnoszących badań, po wiadomości o kolejnej, nie mojej ciąży, kiedy mój ból okazał się po prostu nie do zniesienia. Leżałam godziny, nie wiem trzy, czy pięć, na zimnej podłodze w łazience, na tych ogromnych, ciemnoszarych płytkach, w strukturze przypominających skałę. Zamknęłam się w niej i wyłam. Wyłam, bo tego nie da się nazwać płaczem ani krzykiem. Myślałam, że wtedy umrę. Ja chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby przestało. Chciałam sobie wydrzeć wnętrzności. I ten nóż, największy z kuchennej szuflady, najbardziej ostry, jawił się w mojej podłogowej fantazji jak wybawienie. Wrzeszczałam, ale niemal bezgłośnie, wykrzywiając twarz jak do krzyku i wydając taki sam dźwięk tylko głośność, ten volume jak telewizorze jest na minimum, a nie na maksa. W głowie tylko jedna myśl, żeby przestało boleć. To jakby ktoś trzymał wam rękę czy inną część ciała w płomieniach, w ogniu. I to kurewsko boli, i chcielibyście wyszarpać tę rękę za wszelką cenę z tego płomienia, ale się nie da. Bo ktoś tę rękę czy coś tak mocno trzyma, że nie da się ruszyć. I parzy.

Pamiętam tylko, że mój mąż podnosił mnie z podłogi, pamiętam na biłam go po piesi i krzyczałam, żeby mnie zostawił. Pamiętam, że obudziłam się potem w ubraniu leżąc w poprzek łóżka. Pamiętam, że mój mąż jeszcze wiele miesięcy później nie chciał na dłużej wychodzić z domu. Bał się zostawić mnie samą.

Rozmawiałam o tym potem z jedną koleżanką, wcale nie z taką najbliższą, ale tak wyszło, i ona jest jedyną osobą na świecie, no, teraz już była, która o tym wie. W każdym razie ta koleżanka jest bardzo mądra i oczytana i ona mi powiedziała, że ból psychiczny czyli ten mój, uruchamia w mózgu te same ośrodki, co ból fizyczny, czyli ta ręka w ogniu. To jest taki sam ból. Tak samo bolesny, realny i odczuwalny. Ja tego nie wiedziałam. Myślałam, że mi po prostu odbiło. Teraz już wiem, że nie. Lub, że nie całkiem.

Coś we mnie wtedy pękło. Może kość, może żyłka w głowie. A może…może to było serce. Jest taka piękna metafora w języku polskim. Nawet wyszukałam, że w literaturze pewien bohater umarł, bo z bólu pękło mu serce. I ja, ja chyba też wtedy tak trochę umarłam.

Dzisiaj zauważyłam jak bardzo cieszą mnie proste, codzienne rzeczy. Ot takie świeże powietrze, słońce świecące prosto w twarz, dźwięki ptaków dobiegające zza otwartego okna. Wywołuje to we mnie radość: na ustach pojawia się uśmiech, w oczach małe iskierki. 

W błogostan wręcz wprawiają mnie spacery z moim mężem, trzymanie go cały czas za rękę. Chociaż ostatnio byłam już zmęczona, pęcherz cisnął i coraz bardziej zaczęły dokuczać mi biodra, to chciałam żeby ten spacer się nie kończył. Czułam, w danym momencie do szczęścia nie brakuje mi nic. Chciałam, żeby ten moment trwał. 

Z ogromnym zaciekawieniem słuchałam tego co, mówił. Mój mąż jest wiecznie ciekawym świata gadułą, uwielbia opowiadać o tym, co działo się w pracy, czego nowego dziś się dowiedział, lub co akurat przeczytał w Wikipedii. Niedawno zainteresował się produkcją i rodzajami whisky i oczywiście zaczął mi o tym opowiadać. A ja zamiast „Andrij, ale mnie to nie interesuje, nie lubię whisky…” słuchałam z uwagą, dopytywałam, jeśli coś było niejasne, albo się zgubiłam (wiecie czym się różnią blendy od single malt’ów?). Jak on ciekawie mówił!  Czekam, aż skończy pracę i przyjdzie do mnie, żeby mi opowiedzieć co robił i jakie to dla niego było. I znów zamiast „A czy mogłabym pobyć chwilę sama ze swoimi myślami, bo czuje, że brakuje mi na nie miejsca”, będę czekać z niecierpliwością i łaknąć szczegółów! 

Czuję, jakbym była zupełnie inną osobą, niż te kilka miesięcy temu. Czy to dwa miesiące na zwolnieniu? Ciąża i hormony? Czy po prostu: bycie wypoczętą zamiast przemęczoną, a jednocześnie w ciągłej gotowości i napięciu? Coś oczyściło mój umysł i ciało z nadmiaru myśli, emocji i przeżyć. Nie jestem psychofizyczne wykończona pracą, przytłoczona wszystkimi trudnymi uczuciami związanymi z niepłodnością. W końcu „zwolniło się miejsce” na podglądanie świata wokół, przeżycia i sprawy najbliższych mi ludzi. 

Wpadam jednak w przerażenie uświadamiając sobie jak długo żyłam z głową przyciśniętą do ziemi, nie zauważając ani słońca, ani trzymającej mnie mocno dłoni mojego męża. Czego jeszcze nie dostrzegałam? I jak już nigdy nie wrócić do poprzedniego stanu?

Kokon

Dzisiaj zauważyłam, że moje myśli falują, jak morze na wietrze. To nieustanne przypływy i odpływy przeżyć, a tam w środku dzieje się więcej niż kiedykolwiek mi się wydawało. Wyszłam na balkon, żeby złapać trochę słońca. Mimo temperatury odsłoniłam rękawy. Wyciągnęłam twarz i ręce do słońca. Stałam tak chwile, aż spostrzegłam czy przypomniałam sobie, że tuż za mną stoi mój kokon. Usiadłam i odprężyłam się. Słońce padało prosto na moją twarz, piło każdy promień spragnionymi haustami. Miałam wrażenie, że słońce przenika przez skórę prosto do mojego wnętrza, ładuje się cała jak baterie słoneczne. Moje myśli skupiły się na łagodnym kołysanie kokonu.

Pamiętam kiedy go kupiliśmy, jakieś trzy lata temu. Jeszcze nie mieliśmy chyba wszystkich mebli, ale wykosztowalismy się na niego (musiał być właśnie ten, droższy!), bo tak o nim marzyłam. Wyobrażałam sobie jak to raptem za chwilę będę w ciąży i będę sobie w nim odpoczywać, a zaraz potem kołysać maleństwo. A potem przyszły problemy. Niepłodność, smutek, złość, nieporozumienia, niemoc. Kokon stał, nigdy nie było mi w nim do końca wygodnie, nigdy tak, jak marzyłam. Do dziś.

Delikatne kołysanie, prawie nieodczuwalne. Ogarniający moje ciało spokój. Poczucie, że wszystko jest dobrze. Czujesz syneczku? Czy tak właśnie czujesz się w moim brzuchu? Czy czujesz to, co ja? Czasem radość, czasem lęk. Czy mnie już kochasz, tak, jak ja kocham Ciebie, chociaż jeszcze nie przyszedłeś na świat?

styczeń

W Krakowie nareszcie spadł śnieg. Czekałam na to od kilku dni z zazdrością patrząc na białe zdjęcia znajomych z ich weekendowych wypadów. Biały puch pokrył wszystkie te straszące z daleka szare i brunatne połacie. Z horyzontu zniknął księżycowy krajobraz bezśnieżnej zimy, pojawiły się za to artystyczne kreacje w postaci mrozowych malowideł i płaskorzeźb i baletowych wariacji wirujących płatków śniegu.

Czas się rozrzedza się wraz z rozrzedzającym się powietrzem.  Dźwięki i ruchy wydają się stłumione. Krew krąży wolniej. Człowiek często reaguje zmęczeniem, osłabieniem, sennością. Mróz zamroził nie tylko okoliczne kałuże, ale i ludzkie wnętrza. Organizmy ludzkie wraz z całą przyrodą przestawiają się w tryb przeczekania.  Przyroda jednak łatwiej radzi sobie z powrotem do okresu wzrostu i kwitnienia.  Zamarzłe ludzkie wnętrza na wiosenne roztopy często reagują bólem w klatce piersiowej. Niektóre nie odpowiadają na brzdęk pierwszych słonecznych promieni usiłujących przebić się do serca. Pozostają zamarzłe przez całe lato, czasem nawet niejedno…

Smuga światła zachodzącego słońca zaczęła wpadać przez okno sypialni. Ostatnio słońca było jak na lekarstwo. A dziś odcienie pomarańczu i różu tańczyły wesoło po ścianach. Od razu zrobiło mi się cieplej od środka. Miałam ochotę roztopić się, rozpłynąć w tych barwach i tańczyć razem z nim. Miałam ochotę stać się tańczącym ciepłem na ścianie, mimo, że do wiosny jeszcze daleko.


In vitro dla opornych – historia bardzo subiektywna

Poniedziałek, trzy dni do miesiączki.
Wizyta u lekarza. Decydujemy się na in vitro. Teraz.
Widzę, że mój mąż ma rozkminę. Podjęliśmy decyzję, ale proces myślowy i bunt w jego głowie trwa. No bo po co mamy (bardziej ja) to wszystko robić. Przecież wszystko jest ok.
– Tę niepłodność mamy idiotyczną.
– Idiopatyczną – poprawiam go, ale faktycznie idiotyczna świetnie pasuje.
Tak, jest to w cholerę demotywujące. Każde wykonane przez nas badanie na przestrzeni dwóch lat, bo tyle niedawno minęło odkąd zaczęliśmy “się starać”, było prawidłowe (więcej o naszych staraniach do in vitro w podcaście). Tak, to jest niesprawiedliwe. Myślimy o kobietach z niedrożnymi jajnikami, dla których in vitro to jedyna opcja, o mężczyznach z azoospermią czy słabą jakością nasienia, którym in vitro daje znaczne większe szanse na potomstwo niż natura. Nasze badania, nawet te genetyczne i immunologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Trudno jest się pogodzić z każdą niepłodnością, ogromnie trudno jest z nią walczyć. Mnie chyba jeszcze trudniej z tą idiotyczną. Walczysz z jakimś niewidzialnym wrogiem. Po półtora roku naturalnych starań bez efektu oraz coraz to droższych badań przeszliśmy 3 inseminacje (i jedną nieudaną stymulację pomiędzy) też z zerowym skutkiem. Tak, to dość szybko. Nigdy nie byłam cierpliwa. Są tacy, który dopiero po 3-4 latach szukają specjalisty. Ale nie mamy już dwudziestu lat. Nasze szanse na dzieci maleją. Nie robimy nic innego niż postępowanie zgodnie z zaleceniami WHO i lekarzy. Nasz lekarz jest superoptymistyczny, niespotykanie wręcz dotąd, no nawet do 50% się udaje obecnie.
– Czy to że mamy niepłodność idiopatyczną, czyli bez zdiagnozowanej przyczyny, a zatem bez możliwości leczenia/profilaktyki, nie obniża naszych szans na powodzenie?
– Obniża – mówi szczerze.
Przeliczam zatem w głowie i daje sobie te książkowe 30%.
Lekarz wypisuje leki od drugiego dnia cyklu. Mierzy mnie wzrokiem i przelicza dawkę, raczej mniejszą niż większą. Miła pani pielęgniarka daje jakieś papiery do przeczytania i podpisania.
Aha, to to, co zwykle. Może mi się stać milion złych rzeczy po tym, ale na szczęście dzieją się one bardzo rzadko.
– Oczywiście, przejrzymy i podpiszemy.
– Zaraz pokażę, jak podawać lek. Pani sama będzie? Pan będzie?
– Tak, tak.
Mój mąż wytrwale śledzi ruchy i zadaje pytania. Jego mina mówi: nie jestem przerażony, jestem wyłącznie przejęty.

In vitro samo w sobie ani straszne ani dramatycznie trudne. Problem polega na tym, że nie sięgają po nie ludzie pełni energii, pewni, zrelaksowani i gotowi na wszelkie wyzwania. Sięgają po nie ludzie zmęczeni ciągłymi wizytami u lekarzy, przybici niepowodzeniami, niepewni. In vitro bywa często “ostatnią deską ratunku”, a ta deska może w każdej chwili zacząć się chwiać pod naszymi stopami…

Czwartek. Dzień do rozpoczęcia stymulacji.
Leki zostały wykupione, a konto bankowe wyczyszczone. Jakoś tak. Tylko przypomniało mi się, że miał jeszcze przyjść wynik chlamydii, której oczywiście nie mamy. Nie mieliśmy się jak zarazić w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Wynik miał być kilka dni temu, opóźnienie w laboratorium. Na chlamydię oraz kiłę; rzeżączka i inne choroby weneryczne a także HIV badaliśmy się już 3 razy. Czy ten wynik jest taki ważny w tej sytuacji? Nie. Ale lekarz każe czekać. Ku mojej rozpaczy. Krzyczę i mam ochotę rzucać rzeczami. Jestem psychicznie gotowa na stymulację. Nie jestem psychicznie gotowa na czekanie (2 miesiące z powodu naszych i lekarza rozjazdów). Dzień przed stymulacją jestem zła i zrozpaczona. Nawet zacząć się nie udaje…

STYMULACJA. CZEKANIE NUMER 1

Piątek, 1 ds (dzień stymulacji)
Koło 10 dzwoni mąż, od rana na linii z naszą kliniką: jest jego wynik, oczywiście negatywny. Mojego nie ma, ale pielęgniarki mówią, że można zaczynać. Jestem w biurze, mąż w domu, pracuje zdalnie. Przyjeżdża do mnie. Stres. Czy na pewno? Czy nie za późno? Miało być rano, będziesz najwcześniej za pół godziny. To już nie jest rano..
Kolejny telefon. Miłe pielęgniarki odpowiadają na wszelkie pytania. 100 punktów za cierpliwość i wyrozumiałość. Koleżanka się dziwi (zamykamy się w łazience), ale nie zadaje pytań. Powiedziałam, że muszę dostać lek i tyle. Stymulację zaczynamy w metrowej łazieneczce w małym biurze, w którym pracuję. Trzęsą mu się ręce. Kartkujemy jeszcze instrukcje. Nie tak to miało wyglądać…Zastrzyk niemal nie boli. Pakuje zużytą igłę i wracamy oboje do pracy. Czy nie mogliśmy chociaż tego całego procesu zacząć normalnie, na spokojnie, rano, w łóżku?

Na spokojnie jest dla mięczaków! My nawet in vitro musimy zacząć w wielkim stylu.

Niedziela, 3 ds
Spotykam się z koleżanką. Spotkania i rozmowy z znajomymi są dla mnie jak święto. Zostały mi może ze 3 bliskie osoby. Takie, które rozumieją, że po prostu milczę i że nie zawsze jestem w stanie rozmawiać. Takie, z którymi nie boję się spotykać bo mają dzieci, a ja nie wiem czy się przypadkiem nie rozpłaczę.
Opowiadam, jak to wygląda. Pada pytanie:
– Dobra, a jakie są szanse?
– 30%.
– Coo?! Za tyle kasy to myślałam, że chociaż 50 dają!
Czuje się dobrze, zupełnie normalnie. Może nie taki wilk straszny?

Wtorek, 5 ds.
Sms od brata (czworo dzieci), żywo zainteresowanego moimi sprawami i bardzo chcącego pomóc. Jak umie. “A badałaś sobie tarczycę?”. Walczą we mnie miłość i troska z wkurwem. Wiem, że chce dobrze, siedzi i głowi się nad tym, jak mi pomóc. Ale serio? Tarczycę to ja miałam zbadaną zanim jeszcze zaczęliśmy się starać. I jeszcze ze 3 razy w trakcie. Powtarza tę samą historię o koleżance swojej żony (bo to jedyna historia, jaką zna). Nie mogli mieć dzieci, adoptowali, a pewnego dnia w wieku 41 lat ona zaszła w ciążę. Ciągle nie wiem jaki cel ma ta historia? Jaki ma wywołać efekt? Wiem, że ktoś, kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie zrozumieć, jak czuje się kobieta, człowiek, para w niepłodności.

W pracy mnie denerwują. Właściwie niczym. Proszę koleżankę o kilkuminutowy kołczing na podwórzu z niebrania komentarzy szefowej do siebie. Pomaga. Musiałam tylko upuścić sobie pary. Może to hormony. Może to stres. Jednak dużo się dzieje.

Badania, wizyta u anestezjologa i wywiad przed punkcją. Świetnie, będę sobie spać w czasie zabiegu, potem pewnie też. Chociaż tyle miłego. Mamy stłuczkę pod kliniką. Współuczestnik jest, nie przebierając w słowach, chamski. Wychodzi na to, że to nasza wina, bo byliśmy w trakcie włączania się do ruchu. Nieważne, że to on w nas wjechał i nie patrzył na drogę. Stres, że nie mamy teraz kasy na naprawę auta. W domu płaczę. Przekroczyłam limit akcji na ten tydzień, a mamy dopiero wtorek.

Środa, 6 ds
Jestem zmęczona, nie mam na nic ochoty. Praca mnie nuży zamiast angażować. Wizyta u lekarza. Pęcherzyki rosną, jest ich 10, mamy więc szansę, że uda się uzyskać kilka dojrzałych komórek. Lubię mojego lekarza. Jest konkretny, rzeczowy, napawa mnie to optymizmem i spokojem. Przyzwyczaiłam się do wchodzenia na fotel ginekologiczny nawet kilka razy w tygodniu.

Robią mi kolejne badania. Muszę zacząć nosić długi rękaw, bo ręce zaczynam mieć jak narkoman. Dostajemy kolejne recepty, w tym na dodatkowe zastrzyki. Jak się później okazało, tym razem bolesne.
Robię mężowi kolejną awanturę o nic. A potem zalewam się rzewnymi łzami. Chyba jestem wybitnie wredna po tych hormonach. A może i bez nich też…

Piątek, 8 ds
Mojego męża bolą moje zastrzyki. Nie fizycznie rzecz jasna, ale widzę, że wcale nie ma ochoty mi ich dawać. Dajesz – mówię, wcale nie jest tak źle. Uśmiecham się, dodając otuchy nam obojgu. Na wszelki wypadek powtarzam “kurwa” w myślach 10 razy. Myślałam, że będzie gorzej, naprawdę. Czuje się ok, może jestem bardziej zmęczona i rozkojarzona, ale to pewnie stres (wiem, nie mogę się stresować). Myślałam, że będzie gorzej, ale mimo wszystko przestaje mi się ta zabawa podobać.

Sobota, 9 ds
Kolejna wizyta. Będę mieć punkcję we wtorek. Dostajemy kolejne recepty i instrukcje. Taki zastrzyk o takiej godzinie w niedzielę, taki lek w poniedziałek rano. Nic nie pamiętam. Dobrze, że jest mój mąż i zapisana kartka.

Poniedziałek, dzień przed punkcją.
Mam schizę, że źle policzono czas od podania zastrzyku wywołującego owulację a punkcją. I czy na pewno dziś rano mam wziąć antybiotyk (dzień przed punkcją, a nie po). Znowu dzwonimy do kliniki. Mąż dzwoni. On się zawsze dodzwania. Ja nigdy. Panie pielęgniarki jak zawsze miłe i wspaniałomyślne. Wszystko ok. Czekają na nas jutro o 7:45. Zaczniemy od pobrania krwi… Staram się skupić na pracy. Mdli mnie, jest mi niedobrze. To po antybiotyku. Przynajmniej dzisiaj nie ma żadnych zastrzyków…

PUNKCJA. CZEKANIE NUMER 2

Wtorek, dzień pobrania komórek.
Szczerze? Jest to moja ulubiona część in vitro. Śpisz i nie wiesz co się dzieje. Śpisz i nie myślisz. Założyli mi wenflon, a ja myślałam o mojej przyjaciółce, która mdleje przy pobraniu i w ogóle niemalże jak zobaczy igłę…byłoby śmiesznie, jakby musieli mnie cucić… Jestem jednak zupełnie trzeźwa, nawet trochę podekscytowana. Czekam na sali przed pobraniem. Pstrykam nawet foty z wenflonem. No proszę, półtorej doby bez żadnego zastrzyku hormonów, a tu taka fantazja!

Wspaniała pani anestezjolog podaje mi leki, mówi do mnie spokojnym głosem, streszcza co się dzieje. Teraz lekarz musi się przygotować, założyć wziernik, a ja bardzo powoli zacznę podawać pani lek, po którym poczuje się pani senna. Nie pamiętam tego wziernika…
I lepiej.

Potem ktoś mnie budził, pamiętam, że pielęgniarka zakładała mi bieliznę. Mam lukę w czasie – męża zobaczyłam dopiero godzinę później, choć myślałam że minęło może 20 minut. Mamy 6 dojrzałych komórek. Wizyta u lekarza, usg, recepty. Czekamy na telefon od embriologów.

W domu kładę się do łóżka, jest po południu, a ja jestem na czczo. Jem tylko zupę. W pracy wzięłam urlop na żądanie. Nie miałam ochoty o nic prosić i się tłumaczyć. Próbuję spać, ale czuje niepokój. Teraz już nic ode mnie nie zależy. Leżę i przysypiam na zmianę resztę dnia. Dobrze to rozegrali. Mam czas na reset.

Środa, dzień po punkcji.
Czekamy. Całe moje życie to jakieś cholerne czekanie…
Dzwonią embriolodzy. Komórki zapłodniły się prawidłowo. Najprawdopodobniej w niedzielę czeka nas transfer.

Czwartek 3 ddt (dni do transferu)
Telefon z kliniki. W niedzielę o 12 transfer. Lekarze udzielają instrukcji, jak się przygotować. Stresuję się, czy wszystko dobrze zapamiętałam. Optymistycznie założyli, że przynajmniej 1 z 6 zapłodnionych komórek dotrwa i rozwinie się prawidłowo do niedzieli. To chyba dobrze, prawda?

Puchnie mi brzuch. Jest jak balon, a ja nie wiem, co się dzieje. Czytam (głupia), że to może być hiperstymulacja. Ale nie jest.

TRANSFER. CZEKANIE NUMER 3

Niedziela, dt (dzień transferu)
Nigdy nie przypuszczałam, że transfer będzie wzruszający.
Nie wolno mi było podnosić głowy, ale mogłam obrócić ją na bok i patrzeć na wielki ekran. A na tym ekranie… moje dziecko. To znaczy pani X [tu moje nazwisko] blastocysta numer 6. Nie wiem jak duże to było powiększenie, wyglądało jak szare kółeczko, a w jego lewym dolnym boku kilka, może kilkanaście skupionych maleńkich kółeczek, podobnych trochę do pęcherzyków. Embrion, gotowy do “wyklucia” i zagnieżdżenia się w moim brzuchu.

Potem widzę na ekranie rurkę, która wsysa kółeczko do środka.
Pani X, blastocysta numer 6, podaję – otwiera się okienko, za którym pracuje embriolog. Po chwili widzę na USG swoją macicę. Leżę z nogami do góry i założonym wziernikiem. Lekarz wprowadza rurkę i po chwili widać białą plamkę: płyn wraz z moim zarodkiem. Lekarz jest dziś bardzo żartobliwy. Pyta, czy potrzebuję zwolnienie lekarskie. Z zaskakującą wręcz (dla niego) rezolutnością odpowiadam, że nie. Ostrożnie przesuwam się przy pomocy pielęgniarek na stół na kółkach i na nim przemieszczam się do sali obok. W zabiegowym jest już kolejna pacjentka. Leżę tak kilkanaście minut. Nie podnoszę się. W końcu uwolniona mogę skorzystać z toalety. Boje się normalnie sikać.

„W nagrodę” kupujemy ciastka (za 15 zł!) z naszej ulubionej francuskiej cukierni. Nie jadłam ich chyba z rok, może więcej. Coś miłego, drobiazg na osłodę trudu, żeby przez chwilę delektować się smakiem kremu, a nie posmakiem kolejnych pigułek w ustach. Leżę na sofie, oglądam serial. To mój plan na popołudnie i wieczór. Poruszam się z wielką ostrożnością. Mój mąż przygotowuje późny obiad, potem zajmuje się „swoimi sprawami”.

Leżę, marudzę, ale nic mnie przecież nie boli. Żadnych mniej lub bardziej niepokojących dolegliwości. Jestem święcie obrażona na męża, że nie spędził z nami czasu. Z nami, czyli ze mną i z naszym embrionem. Zdaje sobie sprawę, że 5-dniowy blastocyst nie ma takich potrzeb, ale możliwe, że to najbliżej dziecka, jak dotąd byliśmy. I wcale nie mamy pewności, czy następnego dnia jeszcze tam będzie.

Bardzo kocham mojego męża. Wiem, że on mnie też. Czasem jest jednak trudno. Zbyt trudno i widzę, jakie ślady to na nas, w nas zostawia. Czasem boję się, czy i jak to przetrwamy.

Poniedziałek, 1 dpt (dzień po transferze)
Od dziś czeka na mnie 7 tabletek progesteronu dziennie. 4 dopochwowo, 3 doustnie. Muszę się pilnować, żeby nie pomylić, którą gdzie włożyć. Haha. Jest to mój ulubiony żart od dziś. Nie wzięłam L4, pracuję dziś z domu. Nie wzięłam L4, żeby nie fiksować się za bardzo na procedurze. Na ile to tylko możliwe. Wiem, że z myślenia o tym i analizowania każdego sygnału mojego ciała nic dobrego nie wyniknie. Chcę się maksymalnie skupić na pracy.
Za dwa tygodnie, już po wynikach, idziemy na dwutygodniowy urlop. Praca + planowanie urlopu. To mój pomysł na przetrwanie.

Czekam na kolejny telefon z kliniki. Nie powiedzieli nam wczoraj, czy jakiś embrion został “na później”. W końcu dzwonią. Są dwa. Wyślą fakturę za mrożenie. Czyli, jak teraz się uda, to właściwie to możemy kiedyś mieć nawet troje dzieci. Zupełnie jak chcieliśmy. Prawie.

Wtorek, 2 dpt
Jeśli ktoś z was zna jakiegoś neurobiologa, psychiatrę, psychologa lub kognitywistę, to podrzućcie mu temat na pracę naukową na temat funkcjonowania mózgu kobiety w niepłodności. Tam się robią takie połączenia neuronów, które po pierwsze nigdy nie powinny zaistnieć, po drugie dają efekt poważnych zaburzeń psychicznych i braku logicznego myślenia. Zastanawiam się, czy nie mam objawów schizofrenii: z jednej strony zdaje sobie sprawę, że to co przychodzi mi do głowy to stek bzdur, z drugiej strony te bzdury są tak przekonujące, że zachowuję się, jakbym w nie wierzyła.

Diagnozuję u siebie na przemian: ciążę, brak ciąży oraz ciążę pozamaciczną. Mam przecież wszelkie objawy wskazujące na każdą z tych opcji. Wszystkie pewne. Na 100%. Z pracy (droga “z górki”) wychodzę jak paralityk, ledwo przesuwalnie, stawiając kroki z ostrożnością godną sapera. Przecież jak się nie uda to na pewno dlatego, że za bardzo się forsowałam (czytaj: przeszłam się na przystanek tramwajowy ~ 10 minut). Może trzeba było wziąć to L4! W internecie czytam wyznania kobiet po transferze. Niektóre sikają ostrożnie (jak?!), analizując dokładnie zawartość papieru (w poszukiwaniu krwi) oraz zawartość moczu. Zupełnie jakby kropelki moczu miały się w magiczny sposób ułożyć w upragnione słowo “ciąża”. Inne budzą się w nocy i przyświecają na bieliznę telefonem, żeby sprawdzić, czy czasem nie żadnego plamienia.
UF. Ja tak nie robie. Czuje się taka normalna…

Z rozbawieniem opowiadam psycholożce o moich wyczynach. Humor zmienia mi się jednak jak w kalejdoskopie. Nie tak łatwo zatrzeć ślady porannej awantury, pełnej krzyku i łez o to, że mój mąż w ogóle o mnie nie dba (bo nie było czystej maseczki w domu).
Śmiech, płacz i wkurw. Cała ja w pigułce. 3w1, lepiej niż head&shoulders.

Czwartek, 4 dpt
Siedzę w biurze, sama w pokoju (pierwszy raz w życiu inni tak zastrajkowali). Mam podejrzanie dobry humor. Udaje mi się zająć pracą i to dość efektywnie. Na wszelki wypadek sprawdzam normy spożycia białka, bo a nuż jem go za mało. Decyduje się na serek wiejski na kolację. 11g białka w porcji. Tak na wszelki wypadek.

Nie udaje nam się zaplanować wakacji. Nie ma w tym kraju miejsc “tylko dla dorosłych”, no dobra, jest 5. Zajęte, a ja szukam bezpiecznego miejsca. Jeśli in vitro się nie uda, a na urlopie towarzyszyć mi będzie płacz niemowlęcia, to nie wiem co zrobię. Jestem zmęczona. Wszystkim. Wymarzyłam sobie dwie rzeczy: domek na drzewie albo glamping ze szkłem w dachu, tak aby w nocy można było podziwiać gwiazdy.
Obie opcje zajęte. Płaczę. Żadne z moich marzeń nie może się spełnić? Żadne?

Niedziela, 7 dpt
Udało nam się ogarnąć urlop. Jestem zadowolona. Myślę o nim przed snem, żeby nie myśleć o procedurze. To był całkiem dobry pomysł, żeby to tak zorganizować.Czuję skurcze w brzuchu. To pewnie miesiączka. Mam wzdęty i spuchnięty brzuch. To po lekach. Boli mnie. Kłuje i ciągnie. To pewnie ciąża.

Poniedziałek, 8 dpt.
Dwa dni do zrobienia bety. Ale mój organizm od wczoraj mówi mi, że się nie udało. Przestały mnie boleć piersi przy najmniejszym dotyku. Mam swoje standardowe objawy przed miesiączką, specyficzne skurcze pochwy, sny erotyczne (serio, mam je co miesiąc). Boję się iść na spacer, bo jeśli będą bolały mnie nogi, bo już będę wiedzieć na pewno, że się nie udało. A ja jeszcze chcę się trochę łudzić. Oszukuję się od wczoraj, że jest jeszcze nadzieja. Przeczesuję internet w poszukiwaniu informacji, że to wszystko jeszcze nic nie znaczy. Jeszcze 2 dni, no półtora dnia nadziei. Nie po to, żeby potem było jeszcze trudniej pogodzić się z porażką, jak twierdzi mój mąż. Po to, by dwa dni mniej czuć rozpacz. Jeszcz nie jestem na nią gotowa. Za dwa dni też nie będę.

Jestem senna. Za długo spałam. Wczoraj ucięłam sobie drzemkę przed kolacją a do łóżka zapakowałam się o 21. Chciałabym przespać te dni. We śnie nie myślisz. Pracuję z domu. Brak kobiet w zaawansowanej ciąży w otoczeniu nie tyle koi moje nerwy, ile ich po prostu nie szarpie. Ale zza okna słychać płacz noworodka. Mamy jakieś nowe dziecko w sąsiedztwie. A ja wpadłam właśnie na nową teorię. Wybitną, rzecz jasna. W ostatnich dniach, a raczej nocach mam multum snów (nie tylko ten erotyczny), mówię przez sen i w środku nocy opowiadam je mężowi, żeby nie zapomnieć. Nigdy chyba tyle snów nie miałam. To znaczy, że na pewno jestem w ciąży, prawda?

Najgorzej, że sama zdaje sobie sprawę z tego absurdu. Co miesiąc się dziwię, jak nadzieja nie chce dać za wygraną.

Wtorek, 9 dpt
Byłam rano u fryzjera. Dla relaksu i odciągnięcia własnej uwagi. Odkrył we mnie kręcone włosy, więc się udało. Najgorzej, że jestem dziś w biurze, a ze mną współpracownicy, w tym 2xmatka +2xkobieta w zaawansowanej ciąży. To równanie, z którym nie poradziłabym sobie nawet będąc wybitnym matematykiem. Mam brzuch jak balon – spuchnięty i rozdęty, chowam go pod swetrem. Jestem szczupła i widać go z daleka. Boje się, że ktoś zapyta…

Boli nawet przy ruchu. Ciągnie przy kichaniu. Nie mogę przez to spać. To po progesteronie. Częste skutki uboczne. Jestem zmęczona. Szczerze, to myślałam, że etap stymulacji jest najtrudniejszy. Pewnie dla niektórych jest. Dla mnie to było niemal lajtowe. Najgorzej jest teraz. Za każdym razem, jak wpycham w swoje ciało globulki progesteronu, moje ciało pyta: dlaczego mi to robisz?! Ciekawa jest relacja kobiety w niepłodności z ciałem: od troski i dbałości, po nienawiść, gdy znowu zawodzi.

Piersi są mniej nabrzmiałe, praktycznie nie bolą. Chyba wiem, co to znaczy. Tak było po którejś inseminacji.

Umówiłam się z mężem, że on sprawdzi wyniki, wyjdzie i zadzwoni do kliniki. Powie mi dopiero jutro po pracy. Albo w ogóle wieczorem. Zapewne to nie ma sensu. Zobaczę wyniki na jego twarzy, wyczuję w tonie głosu. Będę pracować z domu. A przecież ostatnio usłyszałam to nawet przez telefon.

Środa, 10 dpt
Dzień ostateczny. Czuję się dokładnie tak, jakby miano właśnie zdecydować, czy trafiam do piekła czy może do raju. Ewidentnie nie jestem gotowa na ten werdykt jury. Według kalendarza dziś powinnam dostać miesiączkę. Piersi są prawie normalne. Sprawdzałam nawet w nocy. Nie wiem, czy jest sens w ogóle robić te głupie badania.

Kolejka przed budynkiem poboru badań. To jedyny w okolicy, z wynikami dostępnymi on-line. Czekam ponad 40 minut. Tuż przede mną wchodzi kobieta:
– Przepraszam, ja muszę wejść bez kolejki, jestem w widocznej ciąży.
Zaczynam się nerwowo śmiać. Widzę zrozpaczoną minę męża przez szybę samochodu.

Czekam już w środku. Mija godzina. Kobieta w ciąży nie wie, na jakie badania przyszła. Złości się na rejestratorkę, że ona też nie wie. Przecież jest w ciąży. Moja kolej. Jęknęłam przy pobraniu krwi. Nigdy mnie tak nie bolało. Pielęgniarka przeprasza, trafiła na zrost w żyle. Pewnie po ostatnich pobraniach. Wynik będzie po popołudniu.
– Tylko nie sprawdzaj przed obiadem! Żebyśmy chociaż spokojnie zjedli…
– Dobrze.
– Albo wiesz co, najlepiej w ogóle mi nie mów.
– Taaaa. Najlepiej do grudnia!
– Tak! Najlepiej do grudnia!

Ustaliliśmy, że nikomu nie powiemy o wyniku. O samej procedurze wiedzą teściowie, tato, moje rodzeństwo, kilkoro najbliższych przyjaciół. Jeśli się uda, nasza droga dopiero się zacznie. Ciąża z in vitro jest z założenia ciążą wysokiego ryzyka. Ale jeśli wynik będzie pozytywny, potrzebujemy też czasu na chwili naszego małego prywatnego szczęścia. Jeśli się nie uda, potrzebujemy czasu na naszą małą prywatną żałobę.

Na Instagramie “Wysokich Obcasów” akcja: jestem fajną mamą/tatą bo…
Może też byłabym, gdybym tylko dostała tę szansę. Tę, którą inni mają ot tak. Planuję, co zrobię po zobaczeniu wyniku. Może obiad na jutro? Może posprzątam w końcu garderobę? Dobrze byłoby czymś się zająć. Jest jednak ryzyko, że zetnie mnie z nóg. W ogóle, zetnie.

Z premedytacją publikuję tekst przed zakończeniem dnia ostatecznego. Inaczej pisze się z perspektywy happy endu. Inaczej pisze się z perspektywy rozpaczy. Tej pierwszej życzę wszystkim, którzy tutaj trafili. Może kiedyś dopiszę epilog.