Emocje można podzielić na negatywne i pozytywne. Nie, nie można. To sugeruje bowiem, że niektóre emocje są dobre a inne złe (czy w jakiś sposób niewłaściwe). Nie ma czegoś takiego jak złe emocje. O wiele więcej racji ma podział ze względu na to, w jaki sposób je odczuwamy: jedne są dla nas przyjemne, inne niespecjalnie, część jest chwilowa, część zostaje z nami na dłużej lub pojawia się często, czasami ich siła jest wręcz powalająca, innym razem ledwie odczuwalna. Do emocji uznawanych za podstawowe należą smutek, złość, strach, wstręt (obok nich pojawia się jeszcze zaskoczenie i radość). Czy zdarzyło się Wam zatem myśleć kiedyś na przykład o smutku i złości, jak o czymś pozytywnym, cennym? Zakładam, że raczej rzadko, a z pewnością nie raz usłyszeliście, że kobieta ma się nie złościć bo złość piękności szkodzi, chłopaki nie płaczą, więc nie okazują smutku i nie wypada się bać, żeby nie wyjść na tchórza.
Pewnych emocji „nie wypada” okazywać, wydaje się, że nie wypada ich nawet czuć. Smutek, złość, strach, odraza są społecznie nieakceptowanym emocjami i podlegają ciągłej ocenie. Szperając w internecie znalazłam scenariusze zajęć dla dzieci szkolnych i przedszkolnych dotyczący wyrażania emocji: jednym z pierwszych ćwiczeń było „uporządkowanie” emocji w tabeli w kolumnach, odpowiednio je wartościując “na plus” lub “na minus”. Kwalifikujemy, pochwalamy lub potępiamy coś najbardziej naturalnego dla naszego ducha i ciała: proces emocjonalny zachodzi znacznie szybciej niż intelektualny. Pojawienie się emocji to kwestia milisekund (milisekunda = 1/1000 sekundy), a analiza intelektualna to minimum pół sekundy i więcej. Z naszej perspektywy to nieodczuwalna różnica. Z punktu widzenia reakcji naszego mózgu i ciała te dwa procesy dzielą epoki. Czy to, co czujemy rzeczywiście powinno być poddawane ocenie? Czy nie oceniamy czasem negatywnie samych siebie, tylko dlatego, że czujemy tak, a nie inaczej?
Skoro jednak od najmłodszych trenuje się w nas poczucie, że pewne nasze emocje, są “na minus”, to przestaje dziwić, jak wiele, już jako dorośli, mamy problemów z wyrażaniem oraz akceptacją tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Strach, złość, smutek i wstręt traktujemy jak czterech jeźdźców apokalipsy niosących zagładę i, z którymi za nic w świecie nie chcemy się spotkać. Wypieramy: budujemy gruby mur we własnej świadomości, odcinając część siebie od innych swoich części. Samodzielnie wykonujemy operację na żywym organizmie pozbywając się niektórych emocji tak, jak pozbylibyśmy się wyrostka robaczkowego. Z tym, że przy okazji wybebeszamy się z innych organów. Zaprzeczamy i odburkujemy: “Wcale nie jestem zła”, “Nie jestem smutny, tylko zmęczony, boli mnie głowa”. Udajemy, że naszych emocji nie ma. Upychamy je w kieszeniach, torebkach, plecakach i trzymamy. Jak trupy w szafie. Przenosimy i projektujemy: Zamiast na mamę lub szefa złościmy się na sytuację drogową i zbyt wolno jadącą windę. Możemy się też zastanawiać, czemu ten sąsiad jakiś taki nerwowy. Nie to co my. Somatyzujemy: leczymy i diagnozujemy migreny, zespół jelita drażliwego, kołatania serca, problemy skórne, nie zdając sobie sprawy, że ich przyczyna nie musi być fizjologiczna. Łykamy pigułki. Szkoda, że jednak nie ma pigułek na przykład na strach.
Strach to nasz system ostrzegania, tak jak sygnalizacja świetlna na drodze. Mówi nam, gdzie czai się niebezpieczeństwo i uruchamia mechanizm reakcji: ucieczki, zasłonięcia, walki, wołania o pomoc. Wyobraźcie sobie, że widzicie lwa, albo, bardziej prawdopodobne, pędzące na czerwonym auto, gdy jesteście na środku przejścia. Bez strachu kontynuowalibyśmy nasz ruch i z najpewniej zginęli zjedzeni przez lwa lub pod kołami. W niebezpiecznej dzielnicy, gdzie narkotyki i rozboje są codziennością nie przeżylibyśmy zbyt długo, a nie byłoby nikogo, kto powiedziałby, że nie warto tam spacerować.
Złość to także reakcja, która ma na celu naszą ochronę. Złością reagujemy gdy ktoś przekracza nasze granice, wyczuwamy zagrożenie, krzywdę. To nasza wewnętrzna forma protestu, niezgody na to, co dzieje się wokoło. Bez złości można byłoby dowolnie nas nękać, ranić, bylibyśmy w stanie przyjąć dowolną ilość niesprawiedliwości, wyzyskiwałoby się nas aż miło. Nikt nie stałby na straży naszych praw i wartości.
Smutek to także sygnał, że coś w naszym życiu jest nie tak. Smutek każe nam zwolnić, zatrzymać się, spojrzeć w prawo i lewo oraz przeanalizować sytuację. Daje nam czas na przygotowanie się do zmian lub zaakceptowanie nowej rzeczywistości, pobycie ze samym sobą. Jesteśmy bardziej czujni wobec świata zewnętrznego, a badania dowodzą, że w smutku dostrzegamy więcej szczegółów i lepiej je zapamiętujemy. Bez smutku nie mielibyśmy wystarczającej motywacji do pokonywania przeszkód, nie wkładalibyśmy wiele wysiłku w różne działania. Zaskakiwałyby nas codziennie nowe sytuacje i nie mielibyśmy szansy się z nimi oswoić. Przeszylibyśmy z uśmiechem przez życie, ile jednak tego życia umknęłoby nam między szparami szczerzących się zębów.
Wstręt zaczyna nas chronić niedługo po tym jak kilka komórek będących naszym zalążkiem przyczepi się do ścianki macicy. Odporność przyszłych matek jest niższa w I trymestrze ciąży i to właśnie wtedy reagują one nadzwyczaj gwałtownie na różne bodźce, szczególnie te związane z żywnością, unikając tym samym substancji potencjalnie szkodliwych dla dziecka. Obrzydzają nas pewne zwierzęta (szczury), ludzkie wydzieliny, a nawet niektóre zachowania (ach te caluśne ciotki!), właśnie po to by zniechęcić nas do kontaktu z możliwym zagrożeniem na przykład chorobą. Bez wstrętu pchalibyśmy ręce i kto wie co jeszcze, tam gdzie naprawdę nie trzeba.
Świat bez emocji nazywanych negatywnymi nie byłby rajem. A może i byłby… bez nas. Bez emocji nie mielibyśmy szans na przetrwanie. Tak, jak bez burczenia lub ssania w żołądku – nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy głodni. Emocje, jeśli nie są powstrzymywane, nie zostają z nami na długo. Są jak fala: przypływa i odpływa. Jeżeli postawimy tamę, to prędzej czy później fala ją zerwie, rozsadzi i rozleje się po znacznie większym obszarze. Zatańczmy z naszymi emocjami, poświęćmy im chwilę i pozwólmy się poprowadzić, a odejdą od nas z ukłonem. Często jednak gdy próbujemy i zapraszamy nasze emocje do tańca, okazuje się, że musimy tańczyć w ciemności: próbujemy skomplikowanych figur, piruetów, potykamy się i deptamy sobie samemu po stopach. Wiemy bowiem jak je oceniać, a nie jak dotrzymać im kroku.
A taniec emocji jest znacznie łatwiejszy niż walc. Kroków podstawowych w walcu angielskim jest dziesięć, a w omawianym przypadku wystarczy pięć: dostrzeż, nazwij, poczuj, wyraź, zarządź. Wystarczy uznać istnienie emocji, nie tłumić jej, nie uciekać, uświadomić sobie swoje myśli, zauważyć jak zachowuje się ciało – ono pomoże nam je odpowiednio zidentyfikować. Pozbądźmy z naszymi myślami i reakcjami, zanurzmy się w fali i dajmy się na chwilę ponieść. Dajmy emocjom upust: śmiejemy się, płaczmy, wykrzyczmy (w poduszkę!), kopnijmy piłkę. Wyciągnijmy wnioski, zbadajmy przyczynę, nauczmy się siebie i świata.
Czy warto? Cogito ergo sum, powtarzaliśmy za Kartezujszem. Dziś wiemy, że myślenie wcale nie warunkuje naszego istnienia i że poczujemy zanim pomyślimy. Czucie jest wcześniejsze i pierwotne. Wynaleźliśmy już sztuczną inteligencję, która o wiele lepiej (i szybciej!) od nas rozwiązuje umysłowe zagadki i teoretyczne problemy. Myślenie może zastąpić maszyna. Czucie, jak dotąd, nie. To nasze emocje czynią nas wyjątkowymi. Zaprośmy je zatem do tańca, nawet gdyby miał to być taniec w ciemności.