Skanuję każdą miniaturową literkę, leżącą blisko krawędzi strony. Znaki alfabetyczne, spacje, znaki interpunkcyjne migają przed oczami, wiercą i pełzną, pożerając wolną przestrzeń kartki, rosną niczym Snake w starej Nokii. Układają się w magiczne zaklęcia przywołujące: litery układają się w słowa, słowa w zdania, zdania w akapity. Akapity, wyróżnienia, kursywa, wyjustowane krawędzie: wszystko w harmonijnym porządku. Struktury.
Literki wiercą się niecierpliwie w mojej głowie, jak kulki z liczbami przy losowaniu lotto. Skaczą i piszczą – któraż to zostanie za chwilę wybrana?! Pachną atramentem albo drukarską farbą, w zależności od dnia i nastroju. Wybierają czcionki i ich rozmiary, przebierając się, strojąc, kapryszą, że nie takie dodatki lub inny fason. Przeglądają się potem, zadowolone z siebie, w nieprzezroczystym lustrze papieru. Czasami bywają znajome, swojskie, innymi razem nieprzewidywalne. Czasami ich występy są bardzo krótkie, wyglądają wtedy niezrozumiale: nie każde oko odróżni je szybko od matematycznych ciągów i formuł, nie każdy rozwiąże ich równanie. Bywają też długie, długaśne, wielostronicowe niekończące się korowody. Toczą się tłumnie. Napierają.
Litery buzują, jak bąbelki po wypitej zbyt dużej ilości szampana. Wirują mi w głowie i obijają mnie o ściany. Nęcą i wabią w pułapkę tekstu. Chcą się układać, zawierają sojusze oraz rozejmy, byle tylko osiągnąć cel, byle tylko osiągnąć swą misję. Ich zmowy nie da się już pokonać. Nie da się ich odstraszyć i przekabacić. Napadają i w nocy i we dnie.
A kiedy się już wysycą wszystkie spod palców, przychodzi uspokojenie. Opadają na pościel wraz z moim ciałem i zamykają oczy.