Miesiąc: luty 2021

#15 Manipulacja, albo jak dajemy się robić.

Manipulacja często kojarzy się nam z natrętnymi sprzedawcami super garnków i zabijających roztocza odkurzaczy. Z manipulacją stykamy się jednak nie tylko w procesie sprzedaży, ale też w miejscu pracy czy w bliskich relacjach. Zdarzyło ci się chociaż raz zgodzić na coś czego naprawdę nie chcesz? Odczuwasz dziwne napięcie w relacji lub mam wrażenie, że ktoś cię wykorzystuje? Nie wiesz jak bronić się przed manipulatorem? Dowiedz się jakich sztuczek używa! 

Z ramą czy bez? O oczywistych i nieoczywistych życiowych wyborach.

Mona Lisa z odległości 3 metrów

Mona Lisa, Gioconda, Madonna, najsłynniejszy obraz świata. Dziwiła, fascynowała, intrygowała, stanowiła kanon piękna, wyznaczała trendy w malarstwie. Ikona.

Dziś, po upływie sześciu stuleci, do Luwru ustawiają się wielogodzinne kolejki, tylko po to by podejść do znamienitej Włoszki na odległość 3 metrów. Stamtąd widać niewiele:  wygładzoną, błyszczącą w odpowiednim świetle powierzchnię i piękna ozdobną ramę. Kobieta o androgynicznych rysach uśmiecha się bardzo subtelnie, jakby na obrazie nie wypadało uśmiechać się szeroko. Jest tajemnicza, nie pokazuje wszystkich kart. Jej zadaniem jest zaciekawiać i pociągać.

Z odległości 3 metrów nie widać rzeźbionych niewielkim pędzlem przez mistrza warstw farby i lakieru, nie widać grudek, marszczeń płótna, pęknięć. Niewielu zdaje sobie sprawę, że kolory Mona Lisy nie są kolorami nałożonymi przez Leonarda – te dawno już straciły swój oryginalny odcień. Przeprowadzona ostatnio  analiza obrazu wykazała, że tak naprawdę mamy do czyniania z trzema Mona Lisami, trzema na jednym płótnie, w różnych warstwach. Wygląda na to, że nawet da Vinci potrzebował więcej niż jednej próby.

Kiedy po godzinach oczekiwania wejdziemy do Luwru zobaczymy nieskazitelną damę w eleganckim i efektownym opakowaniu. Magnetyzujący i niejednoznaczny uśmiech. Mona Lisa doskonale wpisuje się w nasze oczekiwania.

Słyszę głosy, widzę obrazy

Nawet jeśli nie chcemy wpisywać się kanony, nie interesują nas czyjeś z góry ustalone standardy i decydujemy się na grę na własnych zasadach, oczekiwania społeczne oraz stereotypy dopadną nas i zaatakują w najmniej oczekiwanym momencie. Nasza sytuacja życiowa lub nasz wybór, jeśli w danym środowisku nieoczywisty, będzie traktowany jak gorszy. Wątpliwy. Wymagający wyjaśnień. By wiedzieć jak wysoko sięga poprzeczka i z której strony jest ustawiona nie musimy stać w długich kolejkach do muzeum, wystarczy, że odpalimy radio, TV,  telefon…dowolne medium.

Dzisiaj dosłownie co chwilę wyznaczone zostają nowe standardy, a docierające do nas głosy i obrazy mówią nam już nie tylko jak mamy wyglądać, ale jak żyć: co jeść (i na jakich talerzach), jak się ubierać, czym sprzątać, jaki sport uprawiać, co posadzić na naszym balkonie. Leonardo potrzebował 4 lat, żeby stworzyć dzieło i pokazać je światu. My potrzebujemy kilkunastu sekund i 3 kliknięć myszką. Wygładzamy nasze ciała i poglądy. Voilà! A wokół pojawią się coraz to bardziej atrakcyjne ramy dla każdego z aspektów naszego życia: dziś nie muszą nawet być pozłacane, dziś mogą być postindustrialne.

Singielka vs mężatka matka vs niematka: jak kobieta kobiecie nierówna

Niektóre ramy wydają się jednak nie zmieniać, tak, jakby duch czasu, postępu i social mediów nie miał do nich dostępu. Są głosy ciągle wtłaczające nas w ramy z niemodnym (ale jakim błyszczącym!) brokatem. Jeśli pada mniej lub bardziej niezręczne pytanie “Masz kogoś?”, a ty akurat jesteś singielką, to możesz być pewna, że następnie, jak kolejny wers mantry, padnie magiczne: Dlaczego? I chociaż w XXI wieku dopuszcza się myśl, że ktoś może być sam z wyboru, to należy ten fakt najpierw zweryfikować. Czy to wybór, czy może jednak coś poszło w naszym życiu nie tak… W takiej rozmowie, jeśli się odpowiednio wcześnie niewymiksujemy, będziemy musieli zabawić się w adwokata i przedstawić argumenty na naszą korzyść. Z góry zakłada się, że bycie singielką, to coś co wymaga uzasadnienia.

Zabawne, jestem mężatka od 3 lat, od ponad 7 w stałym związku: nikt nigdy nie zapytał mnie: “Masz męża, ale DLACZEGO?”. A szkoda. Może takie pytanie zadane w odpowiednim momencie uchroniłoby wiele osób przed bolesnym rozwodem lub nieszczęśliwą relacją, z której nie umieją (lub nie mogą) się uwolnić.

Niedługo sama zostanę matka, marzę o tym odkąd pamiętam, dużo przeszłam i poświęciłam żeby nią zostać. To mój świadomy wybór, pisze się na wszystkie blaski i cienie. Dla mnie to najważniejsze i najcenniejsze w życiu. Dla mnie. Nie przykładam swojej ramy do innych. Nie uważam, że macierzyństwo to jedyne najwspanialsze i najcenniejsze doświadczenie, które każda kobieta powinna przeżyć. Nie uważam tak: czy to kwestia mojego zdania, czy to po prostu nieprawda? Matki i niematki to często tak różne światy, że nie zachodzi pomiędzy nimi komunikacja. Przez lata oczekiwania na dziecko miałam okazję przyjrzeć się obu tym światom od podszewki.

Niektóre matki (co za szczęście, że znam, też wiele innych i mam sporo cudownych koleżanek!) z lekceważeniem i wywyższaniem odnoszą się do niematek:
– Ty nie masz dziecka to wiesz… to co ty robisz z wolnym czasem?!
– Jak urodzisz to pogadamy, wtedy zrozumiesz.
– Niewyspana? Ja już 3 lata nie śpię, jak będziesz mieć dziecko to dopiero się dowiesz co to jest niewyspanie.
– Dziecko wszystko zmienia, życie wywraca się do góry nogami, kiedyś się przekonasz!

Nie umniejszając w żaden sposób codziennemu heroizmowi (bo macierzyństwo rzeczywiście tego często wymaga) wielu kobiet zajmujących się swoim potomstwem, czasem wygląda to tak, jakby matki miały ustalony przez prawo/siłę wieczystą monopol na: niewyspanie i przemęczenie, brak wolnego czasu, przeżywanie głębokich przemian, oraz posiadanie tajemnej wiedzy “rozumienia życia” i poznawania podszewki świata. Macierzyństwo traktuje się wręcz jako jedyne, prawdziwe, najważniejsze, kluczowe wręcz doświadczenie kobiety, do którego każda powinna dążyć. Kobiety te nie mają jednak monopolu na “prawdziwe życie”, a macierzyństwo nie jest jedynym, wartościowym i niewątpliwie pięknym, ale ogromnie wymagającym doświadczeniem w życiu. Nie ma ono też większej wartości niż szereg innych. Nie istnieje jednostka pomiaru jakości i wartości doświadczeń i przeżyć w SI.

Znam sporo niematek, które radziły sobie w ekstremalnych sytuacjach i mierzyły się całym ogromem komplikacji, a z ich doświadczenia życiowego można czerpać garściami: przecierały szlaki, dawały dobro i radość, znosiły ból i cierpienia. Znam równie dużo matek, które prócz macierzyństwa los nie doświadczył żadnymi innymi trudami, a i one nie wybrały akurat nigdy żadnego mniej popularnego szlaku. Odnoszę wrażenie, że to właśnie te ostatnie najsilniej starają się wcisnąć inne kobiety w pozłacaną ramę z jakże bogatą ornamentyką, brutalnie wskazując, że niematka jakaś taka…nieoprawiona.

Niematka bywa poddana badawczemu spojrzeniu, podobnie jak w przypadku singielek, w celu weryfikacji. Od rezultatu badania zależy bowiem reakcja: czy przybrać wyraz współczucia i pocieszenia (biedna, pewnie nie może!), czy bardziej skonfundowania. I co najważniejsze, czy paść może sakramentalne: DLACZEGO? Jaka jest Twoja wymówka dla tego odstępstwa?  Jeśli jesteś kobietą w odpowiednim wieku bez partnera i/lub potomstwa możesz zostać zdeklasowana, spadasz w hierarchii, w galerii sztuki raczej nie zawiśniesz na głównej ścianie.

Znów, pewne wybory wydają się oczywiste: mojego rosnącego ciążowego brzucha nikt mnie nie zaczepił, krzycząc z nienacka: Sprawdzam! Nikt nie pociągnął za język: “Chcesz mieć dziecko? Ale dlaczego?”.  A są przecież matki, które w pewnych momentach niematkom zazdroszczą, a być może zastanawiają się w duchu: czemu właśnie im nikt nie postawił tego pytania. Może zyskałyby sposobność do zastanowienia, może nie przyszło im do głowy, że są inne opcje, może macierzyństwo odbiega zupełnie od ich wyobrażenia, a może widziały to macierzyństwo tylko z odległości 3 m?

Jeśli wybór wydaje się oczywisty, to czy na pewno wiemy, że mamy wybór?

Przywykliśmy do pewnych “oczywistości”, przyrośliśmy do pewnych stereotypów oraz konwencji (lub one do nas) na tyle mocno, że jej nie zauważamy. Poważne życiowe wybory i decyzje: o edukacji, podjęciu pracy, wejściu w relacje i założeniu rodziny traktujemy niekiedy jak fakt, że rano jemy śniadania. Wiadomo! I dziwimy się, że ktoś śniadań nie je.

Przykłady wyborów, które wydają się oczywiste i tych, z których, zgodnie z standem, należy się wytłumaczyć, można by mnożyć. W samym, wspomnianym już, środowisku matek także nie co dzień pojawia się tęcza: “Poród przez cesarskie cięcie? Dlaczego? Nie dałaś rady? Nie wiesz czym jest prawdziwy poród”. “Nie karmisz piersią? Dlaczego? Ojej, ale wiesz ze to gorzej dla dziecka i odporności?”.

Możemy sięgnąć do każdej dziedziny życia, a niezliczone przykłady znajdziemy z powodzeniem w męskim kręgu, choć same poruszane kwestie mogą być odmienne, to z pewnością namalowane są tymi samymi kredkami. Nieważne kim jesteś i co robisz zawsze znajdzie się okazja, aby ktoś podstemplował cię kodem kreskowym z informacją “produkt wadliwy nie spełnia norm”. To jedna strona medalu.

Druga, to tam, gdzie nie pada słowo: dlaczego. Dla wielu to strona bardziej słoneczna. Ironia polega na tym, że niektórych to słońce razi, zbyt łatwo (boleśnie i niezdrowo) się opalają, albo w ogóle lubią cienie i nieco chłodniejsze klimaty. Do tej słonecznej krainy trafili zwyczajnie, na oślep. Na lekcjach fizyki nie wyszli nigdy poza ruch jednostajnie liniowy, nie zauważyli, że oprócz windą do nieba można też pójść schodami, nie dostrzegli możliwości, albo nikt ich im nie pokazał. Męczą się teraz w skwarze.

Granice, albo argumenty z drugiej strony

Pytanie o uzasadnienie naszych mniej popularnych wyborów nie zawsze wynika ze złych intencji, lecz jest spowodowane jest troską. Ma jednak kluczowe znaczenie czy jest to troska o dobre samopoczucie danej osoby, czy troska o to, że nie pasuje do ramy? Nie zawsze zależy to od tego komu przyjdzie nam się tłumaczyć: bliskim znajomym i rodzinie, sąsiadom z bloku, pracodawcy, lekarzowi lub pani z warzywniaka “Szczęśliwy pomidor”. Każdy może być nam życzliwy, tak, jak każdy może stać na straży własnego porządku.

“Gdzie jest granica?” pada nie-pytanie, ale argument z drugiej strony barykady. Nie ma porządku, nie ma zasad, nie ma lepszych i gorszych wyborów, jest anarchia. Skoro mogę wybierać wszystko, to może mogę śmiecić i zanieczyszczać środowisko? Jeździć łamiąc przepisy? (Proszę się nie przerazić, argument zasłyszany z ulicy) Jeśli pozwolimy na śluby homoseksualne, to co będzie kolejne…?

A mnie się to wszystko wydaje zupełnie proste. Nie mam problemu z postawieniem granicy, jest ona dla mnie wręcz oczywista: czy swoim wyborem krzywdzę siebie lub inna istotę, bądź konsekwencją mojego działania jest jakaś szkoda? Granicą naszych wyborów nie powinny być ramy nałożone przez społeczeństwo, ale drugi człowiek. Wtedy nie ma anarchii. Jest wielość, różnorodność, bogactwo i perspektywa. Niepotrzebne są argumenty.
Wtedy wszystko staje się proste.

Tak. Nie.
Nie. Tak

czuję ogarnia mnie szał
zupełnie nie
jak szał uniesień
zmęczyły mnie
(ś)cięte riposty
i wyrafinowane kontury

po raz pierwszy od dawna
dotykam
światła

Schematy, albo tekst z użyciem CAPS LOCK’a

W moim ostatnim twórczym szale powstają nowe odcinki podcastu, teksty, fotografie, a w głowie co chwilę rodzą się pomysły na kolejne. Odkrywam nieznane dotąd źródła inspiracji i poznaję (chociaż tylko wirtualnie) niezwykłych i oryginalnych twórców. Czuję dopływ dopaminy i endorfin. W pewnym momencie mój umysł i ciało zwalniają. Organizm wjechał w ulicę podporządkowaną. Ruchem kieruje dobrze znajomy głos. Zatrzymuje mnie i zaczyna zadawać niewygodne pytania, które, dziwnym trafem, zamiast pytań brzmią jak zapisany na starym winylu monolog. Trafiłam na swoją dawną, utartą trasę.

Dlaczego poświęcam swój wolny czas (a mam go ostatnio znacznie, znacznie więcej) na kreatywne zajęcia: pisanie i warsztaty pisarskie, podcast, wyzwania fotograficzne, przecież mogłabym (a nawet POWINNAM) spożytkować go praktycznie i na przykład zdobyć nowe umiejętności, które pomogą mi za jakiś czas znowu odnaleźć na rynku pracy: mogłabym (a raczej POWINNAM) nauczyć się nowego języka, albo pójść na kurs dla testerów oprogramowania, a nie jakiś, za przeproszeniem, warsztat pisarski. No halo! Co to w ogóle jest, na co to komu potrzebne? Głos w mojej głowie nie przestaje: Ot, taki Maciek to się właśnie przebranżowił… skończył kurs dla testerów i znalazł nową pracę. A ty?! Nie wiadomo co będzie za rok lub za dwa…TRZEBA myśleć praktycznie i podejmować rozsądne decyzje.

NIE MOŻNA marnować czasu i nie PRACOWAĆ. A ja tu sobie bimbam, na kreatywnych zlotach on-line i instagramie. Żeby chociaż lato było, mogłabym się realizować w kuchni przygotowując zapasy na zimę (i ciężkie czasy), lub wiosna: ogarnęłbym wiosnne remonty i sprzątanie. A tu, jak na przekór, zima. I mąż w koszulach nie chodzi, nie ma i co prasować. O, w garderobie ubrania takie niepoukładane. Ufff, udało się wreszcie do czegoś przyczepić – wydaje się komunikować głos, już niewerbalnie.

Ale przede wszystkim, przede wszystkim, NALEŻY myśleć o przyszłości. NALEŻY się skupić na PRACY. U mnie zaś, jak gdyby, żadnej pracy nie widać. Czyżby to było LENISTWO???

No, miło, miło (głos potakuje), lecz nie ma z tego PRAKTYCZNYCH korzyści. Pisanie, zdjęcia… ciekawe, ładnie, ale to przecież nie na POWAŻNIE.  I za ten rok, albo dwa, będzie płacz, kryzys i bieda: może nie będzie gdzie wracać, może NIKT MNIE NIE BĘDZIE CHCIAŁ. Mąż będzie mnie utrzymywał? W dzisiejszych czasach (O, jak postępowo! – głos dziwi się samemu sobie), to chyba nawet już NIE WYPADA. Policzki zaczynają płonąć a tętno przyspieszać, gdy tak mówi do mnie głos w mojej głowie – bo wcale nie jestem pewna, czy to mój głos.

Tak, nie mogę popaść w zależność – mówię otwarcie, tym razem już zupełnie ja sama.

Bezsprzecznie, powinność i praca były w moim życiu zawsze na pierwszym miejscu, to właśnie wyniosłam z domu. Mogłam i robiłam wszystko co TRZEBA, POWINNAM, wedle jakichś niezapisanych nigdzie, za wyjątkiem mojego umysłu i ciała, standardów, często (zazwyczaj?) kosztem swojego zadowolenia (szczęścia?) i zdrowia. Standardów, które wyglądały jak prawdy objawione, a jak wiadomo, prawdy takie nie podlegają weryfikacji. Z biegiem czasu wypracowałam sobie też własne: jakże łatwo na podstawie ograniczonych danych wyciągać daleko idące wnioski!

To tylko moje schematy, w które wpadam, jak w wyjeżdżone koleiny na drodze, gdy na chwilę odwrócę głowę, gdy się zachwieję, gdy zbyt szybko nabieram prędkości. Jak pasy lub szelki zapięte o wiele za ciasno.

Schematy porządkują nam życie, schematy często powstają, aby nas chronić. Równie często rozwalają nam życie i krzywdzą.

Musisz wyjść za mąż, staropanieństwo to wstyd
Szef ma zawsze rację
Tylko stała praca daje stabilizację i komfort
Tak postępować, to przecież grzech
Dziewczyny powinny mieć zgrabne nogi
Wszyscy chcą mnie wykorzystać
To nie dla mnie, ja się do tego nie naddaję
Jestem inny/a. Lepszy/gorszy niż ludzie wokół
Muszę się poświęcić
Nie można okazywać: gniewu/dumy/radości
Wszystko się jakoś samo ułoży
Zaraz z pewnością wydarzy się coś złego
Powinienem bardziej dbać o finanse

Które przekonania są nasze, własne? Które zostały nam “objawione”? Które  pomagają się nam zaadaptować, a które bardziej nam szkodzą? Które mogą nam służyć w danym momencie, ale nie będą dobre w podróży przez całe życie? Wybieramy swą trasę świadomie, czy jeździmy ciągle na autopilocie?
Powinnaś, powinieneś, czy chcesz?

PS Jak widać, udało mi się wyjechać z mało dla mnie przyjaznego terenu (uliczka mogła okazać się ślepa!).

Po drugiej stronie

Co nas czeka po drugiej stronie? 

Wychodzimy poza granice komfortu, czy pokonujemy bariery? Rzucamy kości i przekraczamy Rubikon niczym Cezar. Podejmujemy decyzje wobec których nie ma już odwrotu. Usłyszanego nie da się od-usłyszeć, zobaczonego od-zobaczyć, przeżytego od-doświadczyć. 

Każdy ma swoje “po drugiej stronie”, dla jednych to będzie rozwód, wyprowadzenie się z miasta na wieś (lub odwrotnie), urodzenie dziecka, porzucenie dotychczasowej kariery i rozpoczęcie nowej, trudna operacja, choroba… Rytuał przejścia może być bolesny, a najczęściej towarzyszy mu lęk. Musimy przeorganizować całe swoje dotychczasowe życie, na nowo zbudować listę wartości i priorytetów. Nie wiemy co czeka na nas potem. Podejmujemy ryzyko – niekiedy świadomie, niekiedy zmuszają nas do tego okoliczności. 

Lęk przed zmianą jest tylko drugą stroną medalu lęku przed utratą. Boimy się tego, co nowe, nieznane, nietypowe to zagraża ono naszemu status quo. Zanurzamy się w naszej codzienności: jemy na śniadanie zawsze tę samą owsiankę, do pracy jeździmy zawsze tą samą trasą, a kawę pijemy tylko o 10.30. Regularność, powtarzalność daje nam poczucie bezpieczeństwa. Odrzucając jednak lub tłumiąc, to co nowe, to, co tylko “być może” dochodzimy do granicy absurdu: zamykamy się w naszym, często niewygodnym, ale dokładnie znanym świecie, wyłącznie dlatego, że nie wiemy co będzie (!), gdy ten świat zniknie.

Tylko…czy naprawdę tracimy tak wiele? Tkwiąc w samotności lub toksycznej relacji, w wyczerpującej pracy z niemiłym szefem, w ciasnym mieszkaniu. To tak jak nosić zawsze te same buty bez względu na to, że są za ciasne, rozeszły się, albo w ogóle nie są (a może nigdy nie były wygodne). W tradycji chińskiej przez ponad 10 wieków popularny był fetysz małych stóp: dziewczynkom krępowano tę część ciała, bandażowano, łamano kości, tylko po to, by zachować by móc zmieścić się w jak najmniejszym rozmiarze. Dziewczynki, a później kobiety, nie były potem w stanie normalnie chodzić, a ból, będący efektem zabiegów, towarzyszył im do końca życia. 

Dlaczego tak często sami bandażujemy sobie stopy i łamiemy kości, po to, aby lepiej wpasować się w otaczający nas świat. Czy my, rezygnująć z naszego “teraz”, aby na pewno coś tracimy? A może po drugiej stronie jest jednak zysk? Nie trzeba być wziętym księgowym, aby dokonać realnego bilansu: nie z naszych przyzwyczajeń, schematów i konwenansów. Czy nasza strefa to na pewno strefa komfortu? Czy nie warto zaryzykować po to, aby móc rosnąć?

#14 Polska język trudna język: jak język kształtuje nasze myślenie, albo o mocy słowa.

Czy język służy tylko do mówienia i pisania? A co, jeśli nie jest tylko przezroczystym narzędziem, ale pryzmatem, przez którym ten świat widzimy? Odcinek, w którym mówię o tym czy i jaki wpływ ma nasz język na nasze postrzeganie świata. O mocy sprawczej słowa, badaniach naukowych i Klubie Otwartej Szuflady.


Z czarnej skrzynki niepłodności

Niepłodności nie widać. Ani w postaci krost na skórze, ani w postaci gipsu na nodze. Nie jest się też nadmiernie bladym. Nie widać godzin i dni przepłakanych wyłącznie z okazji ostatniej miesiączki. Nie widać niemocy wzięcia na ręce dziecka znajomej z obawy przed tym, że trudno będzie się potem pozbierać, albo, że nie chce się tego dziecka oddać. Nie widać obwiniania siebie lub wszystkich wokół: za to, że nie mogę mieć dziecka, za to, że inni mają.

Nie widać ocieranych skrycie łez, gdy twój siostrzeniec wstaje z twoich, jakże wygodnych kolan i rzuca się twojej siostrze na szyję, krzycząc: „Mamo! Kocham cię!” Nie widać myśli: “A może do mnie nikt tak nigdy nie powie”. Nie widać uczucia zazdrości, kiedy znajomi wyświetlają filmiki pierwszych kroczków, lub z dumą i radością w oczach pokazują, co ich dziecko już umie. Chcesz też czuć tę dumę i radość. Zastanawiam się wtedy się, czy jestem złym człowiekiem, bo zazdroszczę, bo nie umiem się cieszyć czyimś szczęściem. Nie wiem, czy to zło. Jedyne co czuję to ból, który mnie czasem po prostu przerasta.

Niepłodność mogą rozpoznać wyłącznie bardzo czuli i spostrzegawczy: w mocno zaciśniętej szczęce w czasie uśmiechania się na wieść o kolejnej ciąży w rodzinie, w chirurgicznej precyzji z jaką wybierany jest makaron z talerza w czasie obiadu, przy którym współpracownica w zaawansowanej ciąży opowiada o ruchach dziecka w brzuchu.
A skoro nie widać, to trzeba być uzbrojonym przed pytaniami:
– Aaa, to wybrałaś karierę zamiast dziecka, tak?
– A kiedy w końcu będziecie mieć dzieci? Nie jesteście już tacy młodzi;
oraz poradami i komentarzami:
– To podobno nie można od razu wstawać…no wiecie, zaraz po…;
– To dlatego, że za mało jesz.
– A wy to w ogóle wiecie jak to się robi?! Może pomóc? Wiesiek tu ma czworo, jest specjalistą!

Trzeba zachowywać zimną krew, oglądając ubranka i zabawki, które znajoma z pracy zamówiła dla swojej dwulatki. Trzeba zachowywać zimną krew. Kobiety niepłodne są w tym mistrzami.

Przyszedł jednak taki dzień, za tym 15, 20 czy 30 razem, po różnych atakach smutku i histerii, po dziesiątkach wizyt u najlepszych specjalistów i nic nie wnoszących badań, po wiadomości o kolejnej, nie mojej ciąży, kiedy mój ból okazał się po prostu nie do zniesienia. Leżałam godziny, nie wiem trzy, czy pięć, na zimnej podłodze w łazience, na tych ogromnych, ciemnoszarych płytkach, w strukturze przypominających skałę. Zamknęłam się w niej i wyłam. Wyłam, bo tego nie da się nazwać płaczem ani krzykiem. Myślałam, że wtedy umrę. Ja chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby przestało. Chciałam sobie wydrzeć wnętrzności. I ten nóż, największy z kuchennej szuflady, najbardziej ostry, jawił się w mojej podłogowej fantazji jak wybawienie. Wrzeszczałam, ale niemal bezgłośnie, wykrzywiając twarz jak do krzyku i wydając taki sam dźwięk tylko głośność, ten volume jak telewizorze jest na minimum, a nie na maksa. W głowie tylko jedna myśl, żeby przestało boleć. To jakby ktoś trzymał wam rękę czy inną część ciała w płomieniach, w ogniu. I to kurewsko boli, i chcielibyście wyszarpać tę rękę za wszelką cenę z tego płomienia, ale się nie da. Bo ktoś tę rękę czy coś tak mocno trzyma, że nie da się ruszyć. I parzy.

Pamiętam tylko, że mój mąż podnosił mnie z podłogi, pamiętam na biłam go po piesi i krzyczałam, żeby mnie zostawił. Pamiętam, że obudziłam się potem w ubraniu leżąc w poprzek łóżka. Pamiętam, że mój mąż jeszcze wiele miesięcy później nie chciał na dłużej wychodzić z domu. Bał się zostawić mnie samą.

Rozmawiałam o tym potem z jedną koleżanką, wcale nie z taką najbliższą, ale tak wyszło, i ona jest jedyną osobą na świecie, no, teraz już była, która o tym wie. W każdym razie ta koleżanka jest bardzo mądra i oczytana i ona mi powiedziała, że ból psychiczny czyli ten mój, uruchamia w mózgu te same ośrodki, co ból fizyczny, czyli ta ręka w ogniu. To jest taki sam ból. Tak samo bolesny, realny i odczuwalny. Ja tego nie wiedziałam. Myślałam, że mi po prostu odbiło. Teraz już wiem, że nie. Lub, że nie całkiem.

Coś we mnie wtedy pękło. Może kość, może żyłka w głowie. A może…może to było serce. Jest taka piękna metafora w języku polskim. Nawet wyszukałam, że w literaturze pewien bohater umarł, bo z bólu pękło mu serce. I ja, ja chyba też wtedy tak trochę umarłam.