Z czarnej skrzynki niepłodności

Niepłodności nie widać. Ani w postaci krost na skórze, ani w postaci gipsu na nodze. Nie jest się też nadmiernie bladym. Nie widać godzin i dni przepłakanych wyłącznie z okazji ostatniej miesiączki. Nie widać niemocy wzięcia na ręce dziecka znajomej z obawy przed tym, że trudno będzie się potem pozbierać, albo, że nie chce się tego dziecka oddać. Nie widać obwiniania siebie lub wszystkich wokół: za to, że nie mogę mieć dziecka, za to, że inni mają.

Nie widać ocieranych skrycie łez, gdy twój siostrzeniec wstaje z twoich, jakże wygodnych kolan i rzuca się twojej siostrze na szyję, krzycząc: „Mamo! Kocham cię!” Nie widać myśli: “A może do mnie nikt tak nigdy nie powie”. Nie widać uczucia zazdrości, kiedy znajomi wyświetlają filmiki pierwszych kroczków, lub z dumą i radością w oczach pokazują, co ich dziecko już umie. Chcesz też czuć tę dumę i radość. Zastanawiam się wtedy się, czy jestem złym człowiekiem, bo zazdroszczę, bo nie umiem się cieszyć czyimś szczęściem. Nie wiem, czy to zło. Jedyne co czuję to ból, który mnie czasem po prostu przerasta.

Niepłodność mogą rozpoznać wyłącznie bardzo czuli i spostrzegawczy: w mocno zaciśniętej szczęce w czasie uśmiechania się na wieść o kolejnej ciąży w rodzinie, w chirurgicznej precyzji z jaką wybierany jest makaron z talerza w czasie obiadu, przy którym współpracownica w zaawansowanej ciąży opowiada o ruchach dziecka w brzuchu.
A skoro nie widać, to trzeba być uzbrojonym przed pytaniami:
– Aaa, to wybrałaś karierę zamiast dziecka, tak?
– A kiedy w końcu będziecie mieć dzieci? Nie jesteście już tacy młodzi;
oraz poradami i komentarzami:
– To podobno nie można od razu wstawać…no wiecie, zaraz po…;
– To dlatego, że za mało jesz.
– A wy to w ogóle wiecie jak to się robi?! Może pomóc? Wiesiek tu ma czworo, jest specjalistą!

Trzeba zachowywać zimną krew, oglądając ubranka i zabawki, które znajoma z pracy zamówiła dla swojej dwulatki. Trzeba zachowywać zimną krew. Kobiety niepłodne są w tym mistrzami.

Przyszedł jednak taki dzień, za tym 15, 20 czy 30 razem, po różnych atakach smutku i histerii, po dziesiątkach wizyt u najlepszych specjalistów i nic nie wnoszących badań, po wiadomości o kolejnej, nie mojej ciąży, kiedy mój ból okazał się po prostu nie do zniesienia. Leżałam godziny, nie wiem trzy, czy pięć, na zimnej podłodze w łazience, na tych ogromnych, ciemnoszarych płytkach, w strukturze przypominających skałę. Zamknęłam się w niej i wyłam. Wyłam, bo tego nie da się nazwać płaczem ani krzykiem. Myślałam, że wtedy umrę. Ja chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby przestało. Chciałam sobie wydrzeć wnętrzności. I ten nóż, największy z kuchennej szuflady, najbardziej ostry, jawił się w mojej podłogowej fantazji jak wybawienie. Wrzeszczałam, ale niemal bezgłośnie, wykrzywiając twarz jak do krzyku i wydając taki sam dźwięk tylko głośność, ten volume jak telewizorze jest na minimum, a nie na maksa. W głowie tylko jedna myśl, żeby przestało boleć. To jakby ktoś trzymał wam rękę czy inną część ciała w płomieniach, w ogniu. I to kurewsko boli, i chcielibyście wyszarpać tę rękę za wszelką cenę z tego płomienia, ale się nie da. Bo ktoś tę rękę czy coś tak mocno trzyma, że nie da się ruszyć. I parzy.

Pamiętam tylko, że mój mąż podnosił mnie z podłogi, pamiętam na biłam go po piesi i krzyczałam, żeby mnie zostawił. Pamiętam, że obudziłam się potem w ubraniu leżąc w poprzek łóżka. Pamiętam, że mój mąż jeszcze wiele miesięcy później nie chciał na dłużej wychodzić z domu. Bał się zostawić mnie samą.

Rozmawiałam o tym potem z jedną koleżanką, wcale nie z taką najbliższą, ale tak wyszło, i ona jest jedyną osobą na świecie, no, teraz już była, która o tym wie. W każdym razie ta koleżanka jest bardzo mądra i oczytana i ona mi powiedziała, że ból psychiczny czyli ten mój, uruchamia w mózgu te same ośrodki, co ból fizyczny, czyli ta ręka w ogniu. To jest taki sam ból. Tak samo bolesny, realny i odczuwalny. Ja tego nie wiedziałam. Myślałam, że mi po prostu odbiło. Teraz już wiem, że nie. Lub, że nie całkiem.

Coś we mnie wtedy pękło. Może kość, może żyłka w głowie. A może…może to było serce. Jest taka piękna metafora w języku polskim. Nawet wyszukałam, że w literaturze pewien bohater umarł, bo z bólu pękło mu serce. I ja, ja chyba też wtedy tak trochę umarłam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *