Miesiąc: wrzesień 2020

In vitro dla opornych – historia bardzo subiektywna

Poniedziałek, trzy dni do miesiączki.
Wizyta u lekarza. Decydujemy się na in vitro. Teraz.
Widzę, że mój mąż ma rozkminę. Podjęliśmy decyzję, ale proces myślowy i bunt w jego głowie trwa. No bo po co mamy (bardziej ja) to wszystko robić. Przecież wszystko jest ok.
– Tę niepłodność mamy idiotyczną.
– Idiopatyczną – poprawiam go, ale faktycznie idiotyczna świetnie pasuje.
Tak, jest to w cholerę demotywujące. Każde wykonane przez nas badanie na przestrzeni dwóch lat, bo tyle niedawno minęło odkąd zaczęliśmy “się starać”, było prawidłowe (więcej o naszych staraniach do in vitro w podcaście). Tak, to jest niesprawiedliwe. Myślimy o kobietach z niedrożnymi jajnikami, dla których in vitro to jedyna opcja, o mężczyznach z azoospermią czy słabą jakością nasienia, którym in vitro daje znaczne większe szanse na potomstwo niż natura. Nasze badania, nawet te genetyczne i immunologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Trudno jest się pogodzić z każdą niepłodnością, ogromnie trudno jest z nią walczyć. Mnie chyba jeszcze trudniej z tą idiotyczną. Walczysz z jakimś niewidzialnym wrogiem. Po półtora roku naturalnych starań bez efektu oraz coraz to droższych badań przeszliśmy 3 inseminacje (i jedną nieudaną stymulację pomiędzy) też z zerowym skutkiem. Tak, to dość szybko. Nigdy nie byłam cierpliwa. Są tacy, który dopiero po 3-4 latach szukają specjalisty. Ale nie mamy już dwudziestu lat. Nasze szanse na dzieci maleją. Nie robimy nic innego niż postępowanie zgodnie z zaleceniami WHO i lekarzy. Nasz lekarz jest superoptymistyczny, niespotykanie wręcz dotąd, no nawet do 50% się udaje obecnie.
– Czy to że mamy niepłodność idiopatyczną, czyli bez zdiagnozowanej przyczyny, a zatem bez możliwości leczenia/profilaktyki, nie obniża naszych szans na powodzenie?
– Obniża – mówi szczerze.
Przeliczam zatem w głowie i daje sobie te książkowe 30%.
Lekarz wypisuje leki od drugiego dnia cyklu. Mierzy mnie wzrokiem i przelicza dawkę, raczej mniejszą niż większą. Miła pani pielęgniarka daje jakieś papiery do przeczytania i podpisania.
Aha, to to, co zwykle. Może mi się stać milion złych rzeczy po tym, ale na szczęście dzieją się one bardzo rzadko.
– Oczywiście, przejrzymy i podpiszemy.
– Zaraz pokażę, jak podawać lek. Pani sama będzie? Pan będzie?
– Tak, tak.
Mój mąż wytrwale śledzi ruchy i zadaje pytania. Jego mina mówi: nie jestem przerażony, jestem wyłącznie przejęty.

In vitro samo w sobie ani straszne ani dramatycznie trudne. Problem polega na tym, że nie sięgają po nie ludzie pełni energii, pewni, zrelaksowani i gotowi na wszelkie wyzwania. Sięgają po nie ludzie zmęczeni ciągłymi wizytami u lekarzy, przybici niepowodzeniami, niepewni. In vitro bywa często “ostatnią deską ratunku”, a ta deska może w każdej chwili zacząć się chwiać pod naszymi stopami…

Czwartek. Dzień do rozpoczęcia stymulacji.
Leki zostały wykupione, a konto bankowe wyczyszczone. Jakoś tak. Tylko przypomniało mi się, że miał jeszcze przyjść wynik chlamydii, której oczywiście nie mamy. Nie mieliśmy się jak zarazić w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Wynik miał być kilka dni temu, opóźnienie w laboratorium. Na chlamydię oraz kiłę; rzeżączka i inne choroby weneryczne a także HIV badaliśmy się już 3 razy. Czy ten wynik jest taki ważny w tej sytuacji? Nie. Ale lekarz każe czekać. Ku mojej rozpaczy. Krzyczę i mam ochotę rzucać rzeczami. Jestem psychicznie gotowa na stymulację. Nie jestem psychicznie gotowa na czekanie (2 miesiące z powodu naszych i lekarza rozjazdów). Dzień przed stymulacją jestem zła i zrozpaczona. Nawet zacząć się nie udaje…

STYMULACJA. CZEKANIE NUMER 1

Piątek, 1 ds (dzień stymulacji)
Koło 10 dzwoni mąż, od rana na linii z naszą kliniką: jest jego wynik, oczywiście negatywny. Mojego nie ma, ale pielęgniarki mówią, że można zaczynać. Jestem w biurze, mąż w domu, pracuje zdalnie. Przyjeżdża do mnie. Stres. Czy na pewno? Czy nie za późno? Miało być rano, będziesz najwcześniej za pół godziny. To już nie jest rano..
Kolejny telefon. Miłe pielęgniarki odpowiadają na wszelkie pytania. 100 punktów za cierpliwość i wyrozumiałość. Koleżanka się dziwi (zamykamy się w łazience), ale nie zadaje pytań. Powiedziałam, że muszę dostać lek i tyle. Stymulację zaczynamy w metrowej łazieneczce w małym biurze, w którym pracuję. Trzęsą mu się ręce. Kartkujemy jeszcze instrukcje. Nie tak to miało wyglądać…Zastrzyk niemal nie boli. Pakuje zużytą igłę i wracamy oboje do pracy. Czy nie mogliśmy chociaż tego całego procesu zacząć normalnie, na spokojnie, rano, w łóżku?

Na spokojnie jest dla mięczaków! My nawet in vitro musimy zacząć w wielkim stylu.

Niedziela, 3 ds
Spotykam się z koleżanką. Spotkania i rozmowy z znajomymi są dla mnie jak święto. Zostały mi może ze 3 bliskie osoby. Takie, które rozumieją, że po prostu milczę i że nie zawsze jestem w stanie rozmawiać. Takie, z którymi nie boję się spotykać bo mają dzieci, a ja nie wiem czy się przypadkiem nie rozpłaczę.
Opowiadam, jak to wygląda. Pada pytanie:
– Dobra, a jakie są szanse?
– 30%.
– Coo?! Za tyle kasy to myślałam, że chociaż 50 dają!
Czuje się dobrze, zupełnie normalnie. Może nie taki wilk straszny?

Wtorek, 5 ds.
Sms od brata (czworo dzieci), żywo zainteresowanego moimi sprawami i bardzo chcącego pomóc. Jak umie. “A badałaś sobie tarczycę?”. Walczą we mnie miłość i troska z wkurwem. Wiem, że chce dobrze, siedzi i głowi się nad tym, jak mi pomóc. Ale serio? Tarczycę to ja miałam zbadaną zanim jeszcze zaczęliśmy się starać. I jeszcze ze 3 razy w trakcie. Powtarza tę samą historię o koleżance swojej żony (bo to jedyna historia, jaką zna). Nie mogli mieć dzieci, adoptowali, a pewnego dnia w wieku 41 lat ona zaszła w ciążę. Ciągle nie wiem jaki cel ma ta historia? Jaki ma wywołać efekt? Wiem, że ktoś, kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie zrozumieć, jak czuje się kobieta, człowiek, para w niepłodności.

W pracy mnie denerwują. Właściwie niczym. Proszę koleżankę o kilkuminutowy kołczing na podwórzu z niebrania komentarzy szefowej do siebie. Pomaga. Musiałam tylko upuścić sobie pary. Może to hormony. Może to stres. Jednak dużo się dzieje.

Badania, wizyta u anestezjologa i wywiad przed punkcją. Świetnie, będę sobie spać w czasie zabiegu, potem pewnie też. Chociaż tyle miłego. Mamy stłuczkę pod kliniką. Współuczestnik jest, nie przebierając w słowach, chamski. Wychodzi na to, że to nasza wina, bo byliśmy w trakcie włączania się do ruchu. Nieważne, że to on w nas wjechał i nie patrzył na drogę. Stres, że nie mamy teraz kasy na naprawę auta. W domu płaczę. Przekroczyłam limit akcji na ten tydzień, a mamy dopiero wtorek.

Środa, 6 ds
Jestem zmęczona, nie mam na nic ochoty. Praca mnie nuży zamiast angażować. Wizyta u lekarza. Pęcherzyki rosną, jest ich 10, mamy więc szansę, że uda się uzyskać kilka dojrzałych komórek. Lubię mojego lekarza. Jest konkretny, rzeczowy, napawa mnie to optymizmem i spokojem. Przyzwyczaiłam się do wchodzenia na fotel ginekologiczny nawet kilka razy w tygodniu.

Robią mi kolejne badania. Muszę zacząć nosić długi rękaw, bo ręce zaczynam mieć jak narkoman. Dostajemy kolejne recepty, w tym na dodatkowe zastrzyki. Jak się później okazało, tym razem bolesne.
Robię mężowi kolejną awanturę o nic. A potem zalewam się rzewnymi łzami. Chyba jestem wybitnie wredna po tych hormonach. A może i bez nich też…

Piątek, 8 ds
Mojego męża bolą moje zastrzyki. Nie fizycznie rzecz jasna, ale widzę, że wcale nie ma ochoty mi ich dawać. Dajesz – mówię, wcale nie jest tak źle. Uśmiecham się, dodając otuchy nam obojgu. Na wszelki wypadek powtarzam “kurwa” w myślach 10 razy. Myślałam, że będzie gorzej, naprawdę. Czuje się ok, może jestem bardziej zmęczona i rozkojarzona, ale to pewnie stres (wiem, nie mogę się stresować). Myślałam, że będzie gorzej, ale mimo wszystko przestaje mi się ta zabawa podobać.

Sobota, 9 ds
Kolejna wizyta. Będę mieć punkcję we wtorek. Dostajemy kolejne recepty i instrukcje. Taki zastrzyk o takiej godzinie w niedzielę, taki lek w poniedziałek rano. Nic nie pamiętam. Dobrze, że jest mój mąż i zapisana kartka.

Poniedziałek, dzień przed punkcją.
Mam schizę, że źle policzono czas od podania zastrzyku wywołującego owulację a punkcją. I czy na pewno dziś rano mam wziąć antybiotyk (dzień przed punkcją, a nie po). Znowu dzwonimy do kliniki. Mąż dzwoni. On się zawsze dodzwania. Ja nigdy. Panie pielęgniarki jak zawsze miłe i wspaniałomyślne. Wszystko ok. Czekają na nas jutro o 7:45. Zaczniemy od pobrania krwi… Staram się skupić na pracy. Mdli mnie, jest mi niedobrze. To po antybiotyku. Przynajmniej dzisiaj nie ma żadnych zastrzyków…

PUNKCJA. CZEKANIE NUMER 2

Wtorek, dzień pobrania komórek.
Szczerze? Jest to moja ulubiona część in vitro. Śpisz i nie wiesz co się dzieje. Śpisz i nie myślisz. Założyli mi wenflon, a ja myślałam o mojej przyjaciółce, która mdleje przy pobraniu i w ogóle niemalże jak zobaczy igłę…byłoby śmiesznie, jakby musieli mnie cucić… Jestem jednak zupełnie trzeźwa, nawet trochę podekscytowana. Czekam na sali przed pobraniem. Pstrykam nawet foty z wenflonem. No proszę, półtorej doby bez żadnego zastrzyku hormonów, a tu taka fantazja!

Wspaniała pani anestezjolog podaje mi leki, mówi do mnie spokojnym głosem, streszcza co się dzieje. Teraz lekarz musi się przygotować, założyć wziernik, a ja bardzo powoli zacznę podawać pani lek, po którym poczuje się pani senna. Nie pamiętam tego wziernika…
I lepiej.

Potem ktoś mnie budził, pamiętam, że pielęgniarka zakładała mi bieliznę. Mam lukę w czasie – męża zobaczyłam dopiero godzinę później, choć myślałam że minęło może 20 minut. Mamy 6 dojrzałych komórek. Wizyta u lekarza, usg, recepty. Czekamy na telefon od embriologów.

W domu kładę się do łóżka, jest po południu, a ja jestem na czczo. Jem tylko zupę. W pracy wzięłam urlop na żądanie. Nie miałam ochoty o nic prosić i się tłumaczyć. Próbuję spać, ale czuje niepokój. Teraz już nic ode mnie nie zależy. Leżę i przysypiam na zmianę resztę dnia. Dobrze to rozegrali. Mam czas na reset.

Środa, dzień po punkcji.
Czekamy. Całe moje życie to jakieś cholerne czekanie…
Dzwonią embriolodzy. Komórki zapłodniły się prawidłowo. Najprawdopodobniej w niedzielę czeka nas transfer.

Czwartek 3 ddt (dni do transferu)
Telefon z kliniki. W niedzielę o 12 transfer. Lekarze udzielają instrukcji, jak się przygotować. Stresuję się, czy wszystko dobrze zapamiętałam. Optymistycznie założyli, że przynajmniej 1 z 6 zapłodnionych komórek dotrwa i rozwinie się prawidłowo do niedzieli. To chyba dobrze, prawda?

Puchnie mi brzuch. Jest jak balon, a ja nie wiem, co się dzieje. Czytam (głupia), że to może być hiperstymulacja. Ale nie jest.

TRANSFER. CZEKANIE NUMER 3

Niedziela, dt (dzień transferu)
Nigdy nie przypuszczałam, że transfer będzie wzruszający.
Nie wolno mi było podnosić głowy, ale mogłam obrócić ją na bok i patrzeć na wielki ekran. A na tym ekranie… moje dziecko. To znaczy pani X [tu moje nazwisko] blastocysta numer 6. Nie wiem jak duże to było powiększenie, wyglądało jak szare kółeczko, a w jego lewym dolnym boku kilka, może kilkanaście skupionych maleńkich kółeczek, podobnych trochę do pęcherzyków. Embrion, gotowy do “wyklucia” i zagnieżdżenia się w moim brzuchu.

Potem widzę na ekranie rurkę, która wsysa kółeczko do środka.
Pani X, blastocysta numer 6, podaję – otwiera się okienko, za którym pracuje embriolog. Po chwili widzę na USG swoją macicę. Leżę z nogami do góry i założonym wziernikiem. Lekarz wprowadza rurkę i po chwili widać białą plamkę: płyn wraz z moim zarodkiem. Lekarz jest dziś bardzo żartobliwy. Pyta, czy potrzebuję zwolnienie lekarskie. Z zaskakującą wręcz (dla niego) rezolutnością odpowiadam, że nie. Ostrożnie przesuwam się przy pomocy pielęgniarek na stół na kółkach i na nim przemieszczam się do sali obok. W zabiegowym jest już kolejna pacjentka. Leżę tak kilkanaście minut. Nie podnoszę się. W końcu uwolniona mogę skorzystać z toalety. Boje się normalnie sikać.

„W nagrodę” kupujemy ciastka (za 15 zł!) z naszej ulubionej francuskiej cukierni. Nie jadłam ich chyba z rok, może więcej. Coś miłego, drobiazg na osłodę trudu, żeby przez chwilę delektować się smakiem kremu, a nie posmakiem kolejnych pigułek w ustach. Leżę na sofie, oglądam serial. To mój plan na popołudnie i wieczór. Poruszam się z wielką ostrożnością. Mój mąż przygotowuje późny obiad, potem zajmuje się „swoimi sprawami”.

Leżę, marudzę, ale nic mnie przecież nie boli. Żadnych mniej lub bardziej niepokojących dolegliwości. Jestem święcie obrażona na męża, że nie spędził z nami czasu. Z nami, czyli ze mną i z naszym embrionem. Zdaje sobie sprawę, że 5-dniowy blastocyst nie ma takich potrzeb, ale możliwe, że to najbliżej dziecka, jak dotąd byliśmy. I wcale nie mamy pewności, czy następnego dnia jeszcze tam będzie.

Bardzo kocham mojego męża. Wiem, że on mnie też. Czasem jest jednak trudno. Zbyt trudno i widzę, jakie ślady to na nas, w nas zostawia. Czasem boję się, czy i jak to przetrwamy.

Poniedziałek, 1 dpt (dzień po transferze)
Od dziś czeka na mnie 7 tabletek progesteronu dziennie. 4 dopochwowo, 3 doustnie. Muszę się pilnować, żeby nie pomylić, którą gdzie włożyć. Haha. Jest to mój ulubiony żart od dziś. Nie wzięłam L4, pracuję dziś z domu. Nie wzięłam L4, żeby nie fiksować się za bardzo na procedurze. Na ile to tylko możliwe. Wiem, że z myślenia o tym i analizowania każdego sygnału mojego ciała nic dobrego nie wyniknie. Chcę się maksymalnie skupić na pracy.
Za dwa tygodnie, już po wynikach, idziemy na dwutygodniowy urlop. Praca + planowanie urlopu. To mój pomysł na przetrwanie.

Czekam na kolejny telefon z kliniki. Nie powiedzieli nam wczoraj, czy jakiś embrion został “na później”. W końcu dzwonią. Są dwa. Wyślą fakturę za mrożenie. Czyli, jak teraz się uda, to właściwie to możemy kiedyś mieć nawet troje dzieci. Zupełnie jak chcieliśmy. Prawie.

Wtorek, 2 dpt
Jeśli ktoś z was zna jakiegoś neurobiologa, psychiatrę, psychologa lub kognitywistę, to podrzućcie mu temat na pracę naukową na temat funkcjonowania mózgu kobiety w niepłodności. Tam się robią takie połączenia neuronów, które po pierwsze nigdy nie powinny zaistnieć, po drugie dają efekt poważnych zaburzeń psychicznych i braku logicznego myślenia. Zastanawiam się, czy nie mam objawów schizofrenii: z jednej strony zdaje sobie sprawę, że to co przychodzi mi do głowy to stek bzdur, z drugiej strony te bzdury są tak przekonujące, że zachowuję się, jakbym w nie wierzyła.

Diagnozuję u siebie na przemian: ciążę, brak ciąży oraz ciążę pozamaciczną. Mam przecież wszelkie objawy wskazujące na każdą z tych opcji. Wszystkie pewne. Na 100%. Z pracy (droga “z górki”) wychodzę jak paralityk, ledwo przesuwalnie, stawiając kroki z ostrożnością godną sapera. Przecież jak się nie uda to na pewno dlatego, że za bardzo się forsowałam (czytaj: przeszłam się na przystanek tramwajowy ~ 10 minut). Może trzeba było wziąć to L4! W internecie czytam wyznania kobiet po transferze. Niektóre sikają ostrożnie (jak?!), analizując dokładnie zawartość papieru (w poszukiwaniu krwi) oraz zawartość moczu. Zupełnie jakby kropelki moczu miały się w magiczny sposób ułożyć w upragnione słowo “ciąża”. Inne budzą się w nocy i przyświecają na bieliznę telefonem, żeby sprawdzić, czy czasem nie żadnego plamienia.
UF. Ja tak nie robie. Czuje się taka normalna…

Z rozbawieniem opowiadam psycholożce o moich wyczynach. Humor zmienia mi się jednak jak w kalejdoskopie. Nie tak łatwo zatrzeć ślady porannej awantury, pełnej krzyku i łez o to, że mój mąż w ogóle o mnie nie dba (bo nie było czystej maseczki w domu).
Śmiech, płacz i wkurw. Cała ja w pigułce. 3w1, lepiej niż head&shoulders.

Czwartek, 4 dpt
Siedzę w biurze, sama w pokoju (pierwszy raz w życiu inni tak zastrajkowali). Mam podejrzanie dobry humor. Udaje mi się zająć pracą i to dość efektywnie. Na wszelki wypadek sprawdzam normy spożycia białka, bo a nuż jem go za mało. Decyduje się na serek wiejski na kolację. 11g białka w porcji. Tak na wszelki wypadek.

Nie udaje nam się zaplanować wakacji. Nie ma w tym kraju miejsc “tylko dla dorosłych”, no dobra, jest 5. Zajęte, a ja szukam bezpiecznego miejsca. Jeśli in vitro się nie uda, a na urlopie towarzyszyć mi będzie płacz niemowlęcia, to nie wiem co zrobię. Jestem zmęczona. Wszystkim. Wymarzyłam sobie dwie rzeczy: domek na drzewie albo glamping ze szkłem w dachu, tak aby w nocy można było podziwiać gwiazdy.
Obie opcje zajęte. Płaczę. Żadne z moich marzeń nie może się spełnić? Żadne?

Niedziela, 7 dpt
Udało nam się ogarnąć urlop. Jestem zadowolona. Myślę o nim przed snem, żeby nie myśleć o procedurze. To był całkiem dobry pomysł, żeby to tak zorganizować.Czuję skurcze w brzuchu. To pewnie miesiączka. Mam wzdęty i spuchnięty brzuch. To po lekach. Boli mnie. Kłuje i ciągnie. To pewnie ciąża.

Poniedziałek, 8 dpt.
Dwa dni do zrobienia bety. Ale mój organizm od wczoraj mówi mi, że się nie udało. Przestały mnie boleć piersi przy najmniejszym dotyku. Mam swoje standardowe objawy przed miesiączką, specyficzne skurcze pochwy, sny erotyczne (serio, mam je co miesiąc). Boję się iść na spacer, bo jeśli będą bolały mnie nogi, bo już będę wiedzieć na pewno, że się nie udało. A ja jeszcze chcę się trochę łudzić. Oszukuję się od wczoraj, że jest jeszcze nadzieja. Przeczesuję internet w poszukiwaniu informacji, że to wszystko jeszcze nic nie znaczy. Jeszcze 2 dni, no półtora dnia nadziei. Nie po to, żeby potem było jeszcze trudniej pogodzić się z porażką, jak twierdzi mój mąż. Po to, by dwa dni mniej czuć rozpacz. Jeszcz nie jestem na nią gotowa. Za dwa dni też nie będę.

Jestem senna. Za długo spałam. Wczoraj ucięłam sobie drzemkę przed kolacją a do łóżka zapakowałam się o 21. Chciałabym przespać te dni. We śnie nie myślisz. Pracuję z domu. Brak kobiet w zaawansowanej ciąży w otoczeniu nie tyle koi moje nerwy, ile ich po prostu nie szarpie. Ale zza okna słychać płacz noworodka. Mamy jakieś nowe dziecko w sąsiedztwie. A ja wpadłam właśnie na nową teorię. Wybitną, rzecz jasna. W ostatnich dniach, a raczej nocach mam multum snów (nie tylko ten erotyczny), mówię przez sen i w środku nocy opowiadam je mężowi, żeby nie zapomnieć. Nigdy chyba tyle snów nie miałam. To znaczy, że na pewno jestem w ciąży, prawda?

Najgorzej, że sama zdaje sobie sprawę z tego absurdu. Co miesiąc się dziwię, jak nadzieja nie chce dać za wygraną.

Wtorek, 9 dpt
Byłam rano u fryzjera. Dla relaksu i odciągnięcia własnej uwagi. Odkrył we mnie kręcone włosy, więc się udało. Najgorzej, że jestem dziś w biurze, a ze mną współpracownicy, w tym 2xmatka +2xkobieta w zaawansowanej ciąży. To równanie, z którym nie poradziłabym sobie nawet będąc wybitnym matematykiem. Mam brzuch jak balon – spuchnięty i rozdęty, chowam go pod swetrem. Jestem szczupła i widać go z daleka. Boje się, że ktoś zapyta…

Boli nawet przy ruchu. Ciągnie przy kichaniu. Nie mogę przez to spać. To po progesteronie. Częste skutki uboczne. Jestem zmęczona. Szczerze, to myślałam, że etap stymulacji jest najtrudniejszy. Pewnie dla niektórych jest. Dla mnie to było niemal lajtowe. Najgorzej jest teraz. Za każdym razem, jak wpycham w swoje ciało globulki progesteronu, moje ciało pyta: dlaczego mi to robisz?! Ciekawa jest relacja kobiety w niepłodności z ciałem: od troski i dbałości, po nienawiść, gdy znowu zawodzi.

Piersi są mniej nabrzmiałe, praktycznie nie bolą. Chyba wiem, co to znaczy. Tak było po którejś inseminacji.

Umówiłam się z mężem, że on sprawdzi wyniki, wyjdzie i zadzwoni do kliniki. Powie mi dopiero jutro po pracy. Albo w ogóle wieczorem. Zapewne to nie ma sensu. Zobaczę wyniki na jego twarzy, wyczuję w tonie głosu. Będę pracować z domu. A przecież ostatnio usłyszałam to nawet przez telefon.

Środa, 10 dpt
Dzień ostateczny. Czuję się dokładnie tak, jakby miano właśnie zdecydować, czy trafiam do piekła czy może do raju. Ewidentnie nie jestem gotowa na ten werdykt jury. Według kalendarza dziś powinnam dostać miesiączkę. Piersi są prawie normalne. Sprawdzałam nawet w nocy. Nie wiem, czy jest sens w ogóle robić te głupie badania.

Kolejka przed budynkiem poboru badań. To jedyny w okolicy, z wynikami dostępnymi on-line. Czekam ponad 40 minut. Tuż przede mną wchodzi kobieta:
– Przepraszam, ja muszę wejść bez kolejki, jestem w widocznej ciąży.
Zaczynam się nerwowo śmiać. Widzę zrozpaczoną minę męża przez szybę samochodu.

Czekam już w środku. Mija godzina. Kobieta w ciąży nie wie, na jakie badania przyszła. Złości się na rejestratorkę, że ona też nie wie. Przecież jest w ciąży. Moja kolej. Jęknęłam przy pobraniu krwi. Nigdy mnie tak nie bolało. Pielęgniarka przeprasza, trafiła na zrost w żyle. Pewnie po ostatnich pobraniach. Wynik będzie po popołudniu.
– Tylko nie sprawdzaj przed obiadem! Żebyśmy chociaż spokojnie zjedli…
– Dobrze.
– Albo wiesz co, najlepiej w ogóle mi nie mów.
– Taaaa. Najlepiej do grudnia!
– Tak! Najlepiej do grudnia!

Ustaliliśmy, że nikomu nie powiemy o wyniku. O samej procedurze wiedzą teściowie, tato, moje rodzeństwo, kilkoro najbliższych przyjaciół. Jeśli się uda, nasza droga dopiero się zacznie. Ciąża z in vitro jest z założenia ciążą wysokiego ryzyka. Ale jeśli wynik będzie pozytywny, potrzebujemy też czasu na chwili naszego małego prywatnego szczęścia. Jeśli się nie uda, potrzebujemy czasu na naszą małą prywatną żałobę.

Na Instagramie “Wysokich Obcasów” akcja: jestem fajną mamą/tatą bo…
Może też byłabym, gdybym tylko dostała tę szansę. Tę, którą inni mają ot tak. Planuję, co zrobię po zobaczeniu wyniku. Może obiad na jutro? Może posprzątam w końcu garderobę? Dobrze byłoby czymś się zająć. Jest jednak ryzyko, że zetnie mnie z nóg. W ogóle, zetnie.

Z premedytacją publikuję tekst przed zakończeniem dnia ostatecznego. Inaczej pisze się z perspektywy happy endu. Inaczej pisze się z perspektywy rozpaczy. Tej pierwszej życzę wszystkim, którzy tutaj trafili. Może kiedyś dopiszę epilog.