Tag Archives: zdrowie psychiczne

Mam to!

Pamiętam, byłam wtedy jeszcze w podstawówce. Do mojej mamy podeszła jedna z nauczycielek i powiedziała: 

– Ma pani taką zdolną córkę, musi być pani bardzo dumna.

Moja mama się oburzyła i odrzekła:

– Wszystkie moje dzieci (jest nas pięcioro) są zdolne. Nie widzę w tym powodu do dumy. 

Z perspektywy czasu widzę, że moja mama dumę rozumiała jak „zadzieranie nosa” i dlatego tak zareagowała. Rozumiem to jednak dopiero teraz. A jak mi to wtedy musiało podciąć skrzydła! Sama przez większość swojego dorosłego życia mówiłam: 

„Tak wyszło”, „No udało mi się”, „Eee, wcale nie aż tak super”, „I co z tego?”.  No właśnie, nauczyłam się, że to, że coś mi wychodzi nie ma absolutnie żadnego znaczenia. To trochę smutne, prawda?  Z trudem przychodzi mi chwalenie, albo przynajmniej nie umniejszanie swoich dokonań.

I dziś, na przekór sobie publikuję listę spraw, osiągnięć, decyzji, z których jestem dumna. Nie, nie udało się. To ja to zrobiłam! 

1. Moje mieszkanie: praktycznie wszystko wymyśliłam i urządziłam w nim sama. Z pewnością nie jest idealne, ale ładne, przytulne, komfortowe i jest dla mnie prawdziwym domem.

2. Moja twórczość: no cóż, nie mam i nie będę mieć 10k followersów i nie będę występować na ściankach z celebrytami, ale nie o to tu chodzi. Jestem dumna z tego co robię, bo sprawia mi to przyjemność. W podkaście i tekstach mam odwagę mówić zupełnie szczerze (i publicznie) o sprawach trudnych. Wiem, że dzięki temu co robię mogę zmienić czyjś świat: pomóc, rozbawić, poprawić samopoczucie.

3. Moje ciało: moje ciało wyhodowało w sobie małego człowieka, urodziło go, a teraz żywi, tuli i dba o rozwój. Czy to nie jedno z największych dokonań na jakie ciało stać?

4. Moje cechy: jestem dumna z niektórych swoich cech charakteru. Odpowiedzialność, doprowadzanie spraw do końca, racjonalizm, analityczność, umiejętność ogarniania, umiejętność działania zadaniowo, dobra organizacja czasu… kurde, sporo mam tych zalet 😉

5. Moje decyzje: chyba moją pierwszą świadomą decyzją był wybór szkoły średniej. Nie uległam presji otoczenia i nie poszłam do pobliskiego liceum, ale wybrałam inne miasto i zamieszkałam w internacie. To było trudne doświadczenie, z perspektywy widzę jednak jak ten wybór wpłynął na to kim dzisiaj jestem. Spora część moich decyzji budziła kontrowersje: drugi kierunek studiów, ślub za granicą, rzucenie pracy u Grzegorza (po 2 miesiącach, bez zaplecza), in vitro… Wszystkie one zaprowadziły mnie miejsca, w którym dzisiaj jestem.

Jestem wysoko wrażliwą osobą. Taką do potęgi. I kiedy to odkryłam powiedziałam sobie: hej, teraz to ja rozumiem co przez całe moje życie było nie tak… To jest trudne, szczególnie dla dziecka którego wrażliwości nikt nie ogarnia. Pamiętam zanadto dobrze te wszystkie krzywe spojrzenia od których od razu chciało mi się płakać, desperacką potrzebę bycia zauważoną i akceptowaną, drążące kolana przed wejściem ma scenę, kamień w gardle przed zabraniem głosu. A potem kiedy dorosłam i nauczyłam się sobie ze swoją wrażliwością trochę radzić, stanęły przede mną dorosłe problemy, które powaliłyby niejednego. Zabierano mi bliskich, zostawiano dziury i niemożliwe do spełnienia marzenia. I wiecie co? Przeżyłam! Nie zwariowałam (choć parę razy byłam bliska), nie skrzywdziłam dogłębnie nikogo (a siebie tylko trochę).

I teraz widzę oceniająca minę osoby, w którą zwykle ubiera się mój wewnętrzny krytyk. Mówi: I co? Serio? To są te „osiągnięcia”, te wielkie powody do dumy? Phi. Takie to każdy ma.

Nie, nie każdy.

Wstajesz codziennie mimo bólu fizycznego lub psychicznego? Założyłaś rodzinę, budujesz długoterminowe przyjaźnie, adoptowałaś psa? Sama się utrzymujesz i masz dach nad głową? Zdobywasz nowe umiejętności i rozwijasz pasje? Bywasz szczęśliwa i zadowolona z życia? Wręcz sobie dziś medal. You got it girl!

Jakie są Twoje powody do dumy?

# 19 Luki w edukacji, albo program nauczania NIEDOPOMYŚLENIA

Czy zastanawialiście się kiedyś czemu pewien rodzaj wiedzy lub dana informacja nigdy wcześniej do was nie trafiła? Czy macie wrażenie, że wasze życie mogłoby potoczyć się nieco inaczej, gdyby ktoś nauczył was na przykład troski o własne potrzeby? W tym odcinku alternatywny program nauczania w szkołach (i kursach dla dorosłych) i przedmioty, które niewątpliwie przydałyby się w życiu bardziej nie mniej niż wiedza o rozmnażaniu paproci lub tajemniczym życiu pantofelka.

# 17 Niezdrowe ambicje, albo jak się nie załamać po kolejnej porażce

To, jakie mamy ambicje i skąd one się biorą wpływa na to jak przeżywamy porażki. Kiedy ambicje przestają być motorem do działania, a stają się blokadą samorozwoju? Dlaczego czasem za wszelką cenę dążymy do czegoś, co wcale nie daje nam zadowolenia i satysfakcji? Ambicje są dobre czy złe? Rozbieram na czynniki pierwsze problem ambicji i przyglądam się temu co sprawia, że z takim bólem znosimy porażki. Nie zachęcam do pokochania porażek, ale do minimalizowania spustoszenia, które czasami wywołują w naszych życiach.

List wdzięczności

Od dłuższego czasu mielę sama ze sobą temat wdzięczności. Próbuję prowadzić “dziennik wdzięczności”, specjalnie kupiłam do tego mały notes, najładniejszy jaki znalazłam, żeby swoim wyglądem zachęcał mnie do korzystania. Mimo to, nie udaje mi się codziennie zapisać choćby dwóch, trzech punktów.  Nie dlatego, że nie mam za co być wdzięczna, bo wiem (już teraz wiem!), że każdego dnia, nawet najgorszego, można znaleźć do tego powód. 

Nie korzystam jednak codziennie ze swojego pięknego dzienniczka, ponieważ… cały czas jestem zajęta czymś innym, moja codzienna uwaga nie jest skupiona na przeżywaniu pozytywnych, przyjemnych i radosnych momentów, ale na liście zadań do zrobienia, ewentualnie na tym co akurat poszło nie tak: to kawa się skończyła, to poplamiłam ulubioną bluzkę przy śniadaniu, ot proza życia. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, tak działa nasz mózg, który przez miliony lat wykształcił taki mechanizm po to, by odpowiednio szybko reagować na coś negatywnego (i tym samym nas chronić).  Poza tym mój wewnętrzny krytyk pilnuje, abym była zajęta różnymi ważnymi (i poważnymi!) sprawami, a według niego, mam wrażenie, wdzięczność do kanonu spraw ważnych i poważnych nie należy. 

W kontekście mojej praktyki wdzięczności sprowadza się to jednak to tego, że nie mogę jej praktykować i cieszyć się na przykład pyszną kolacją, bo muszę myśleć o tym, że zaraz po jedzeniu trzeba poskładać pranie, które już trzy dni wisi na suszarce w korytarzu i mnie to denerwuje, albo zamartwiać się czymś, co będzie za 3 tygodnie. Sami rozumiecie. Takie priorytety w życiu. Cały ambaras polega na tym, że jak się z takimi priorytetami rosło ileś tam naście-dziesiąt lat to ogromnie trudno się teraz przestawić. Wszystkie moje życiowo-poglądowe update’y i upgrade’y nie wchodzą tak łatwo jak na Windowsie, muszę się przy nich naprawdę pomęczyć i ostro nieraz pogrzebać w wewnętrznym kodzie, przy czym non-stop wyskakują errory, łącznie z 404. Przeprogramowywanie samego siebie jest, jak sądze, trudniejsze niż planowanie trajektorii lotu na Marsa, tym bardziej, że nad lotem pracują dziesiątki-setki specjalistów, a nad moim rozwojem ja sama, samouk-amator. 

Niemniej jednak mielę, przemielam i zmielam wdzięczność w poprzek i wzdłuż, przy okazji wyrabiając w sobie nawyki uważności na swoje własne potrzeby i świat wokół. To, że zaczęłam różne rzeczy zauważać i odkrywać na nowo, to krok milowy w całej mojej dotyczasowej drodze i mój osobisty mały sukces. Widzę, teraz wystarczy tylko widzianemu nadać odpowiednie znaczenie, wagę i miejsce. Tymczasem tym widzianym, a przynajmniej od czasu do czasu zauważanym dzielę się z wami.

10 kategorii, w których warto szukać powodów do wdzięczności

  1. Otaczający nas świat: pogodę, powietrze, kwiaty za oknem, śmieszą scenę widzianą z okna tramwaju. 

Ewidentnie preferuję alternatywne źródła energii, bo działam na baterie słoneczne, ale też wodne i świeżo-powietrzne. Doceniam te momenty, kiedy mogę wystawiać nos i kończyny do ciepełka (a nie muszę chronić się przed zimnym deszczem i wiatrem), przespacerować się po okolicy oddychając pełną piersią (a nie maseczką antysmogową), albo posłuchać szumu rzeki lub morza, który zawsze działa na mnie kojąco i cieszyć wzrok jaskrawymi barwami kwiatów oraz podziwiać ich miernie tkaną konstrukcję. Jeśli jednak zjawiska przyrody ani was specjalnie nie grzeją ani nie cieszą, to na szczęście na nich świat wokół się nie kończy. Na ulicy, w tramwaju, w witrynie sklepowej i na ścianie budynku możemy dostrzec coś, co uczyni nasz dzień lepszym: rozbawi, zainspiruje, da do myślenia. Czy nie warto temu poświęcić chwili uznania?

  1. Możliwości naszego ciała

Paradoksalnie zaczęłam je doceniać i zauważać w momentach skrajnej niemocy i wtedy kiedy tych możliwości było najmniej. Kiedy wszystko boli, wcale nie można się ruszyć lub ciężko podnieść się z łóżka, to najdrobniejszy gest staje się wyczynem, a w głowie pojawia się myśl: wow, udało mi się dziś podnieść i nawet założyłam skarpetki!  I super się z tego wyczynu cieszę, jakby to było przebiegnięcie maratonu (co jest wg mnie wyznacznikiem ogromnych możliwości). Możliwości naszego ciała traktujemy jak pewniak i nie mówimy sobie: dziękuję Ci ciało, że przytaszczyłoś te wielkie torby z biedry, że dobiegłoś do tramwaju, że przesiedziałoś na tyłku 10 godzinę w pracy i dajesz radę. Chcemy ze swoimi ciałami robić niesamowite rzeczy, rzeźbić je dowolnie i kształtować. A czy nasze ciało jest nam dane jak glina, tworzywo, z którego mamy coś lepić, zmieniać, udoskonalać, dostosowywać? A może nasze ciała od początku są “gotowe” i nie musimy już nic z nimi robić. Może wystarczy je kochać i doceniać, choćby sprawne  nadgarstki i palce, bez których nie klikałabym tego tekstu.

  1. Możliwości naszego umysłu

Podobnie jak z ciałem, zaczęłam je doceniać w chwili, w której o wzbijaniu się na intelektualne szczyty mogłabym tylko pomarzyć. Zamiast ganić się za jedną rzecz, o której zapomniałam, zobaczyłam też 5 innych, o których udało mi się pamiętać. I chociaż pewnie nie dostałabym się do Mensy, nie umiem programować ani szybko liczyć, to wiem, że są informacje, które chwytam w locie, problemy, które z łatwością rozbieram na czynniki pierwsze, sprawy, które opisuje z lekkością ptaka sunącego prosto w chmury. Widzę, że składam słowa z liter, a ze słów dłuższe teksty i często przychodzi mi to z łatwością. Nadal jednak nie umiem sobie powiedzieć, że nie każdy tak ma i mojemu mózgowi/neuronom/połączeniom pomiędzy nimi nie skrobnęłam dotąd żadnej, choćby najdrobniejszej dziękczynnej litanii. A ty? Co potrafią Twoje neurony? Czy zasługują czasem na brawa?

  1. Życiowe okoliczności 

Kiedy ostatnio zepsuło się nam auto, byłam tym strasznie zdemotywowana, zła i narzekająca. No niefart. I w zepsutym aucie nie ma nic przyjemnego i radosnego, ale nie pomyślałam: uf, jakie to szczęście, że stać nas na naprawę w danym momencie i że akurat mechanik ma czas. Nawet w najbardziej pechowej i patowej sytuacji czasem składa się tak, że wyjście z dołka nie sprawia nam większego trudu. Tylko, czy my dostrzegamy to, że nie było tak trudno, czy może skupiamy się na tym, że wpadliśmy w dołek? Raczej, że to drugie. Stawiam swój świat do góry nogami i próbuje go odczarować. Spisuję listę dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w życiu, zbiegów okoliczności, przypadków, celowych działań, które się powiodły i nie próbuje ich falsyfikować: mam własny kąt, względną stabilność finansową, mam rodzinę, na której często mogę polegać, skończyłam studia, które chciałam… Jednym z punktów na mojej liście jest poznanie mojego męża (do czego przyczyniło się co najmniej kilka “okoliczności”, w tym sytuacja polityczna na świecie;)). I w pierwszej chwili mój tok myślenia przebiega tak: no tak tak, to szczęście, ale (włącza mi się nieustanne ALE) związki są przecież trudne. Uczę się nowych torów dla moich myśli: Poznałam mojego męża. Czy to szczęście i warto być za to wdzięcznym? Tak. I stawiam kropkę. 

  1. Nasze zalety i to jak z nich korzystamy

Z zaletami mam podobnie jak z tymi dobrymi okolicznościami w życiu. Wiadomo, że jakieś są… ALE. Jakieś nie takie. Mało praktyczne. Poproszę o inny zestaw. To wieczne “ale” i umniejszanie swoim zaletom i dokonaniom to też często nasz porządek dzienny. Mówimy, że jakoś wyszło, udało się, trafiło (ślepej kurze ziarno, w domyśle), zamiast: tak, ja tego dokonałam/dokonałem dzięki swoim umiejętnościom: dociekliwości, pracowitości, umiejętności analizy/syntezy, poczuciu humoru… Korzystamy z naszego repertuaru codziennie i to dzięki niemu radzimy sobie z światem. Wdzięczność samemu sobie za posiadane zasoby to podstawa miłości własnej.

  1. Bliskie osoby

Każdy z nas, o ile nie mieszka aktualnie na bezludnej wyspie, ma wokół siebie przynajmniej jedną bliską osobę, na której wsparcie może liczyć w trudnej sytuacji. Nie musimy się jednak znaleźć w środku dramatycznej sceny, żeby tę bliską osobę zauważyć i docenić. Że jest lub są. Że możemy z nimi czasem porozmawiać, spędzić czas, zrobić coś fajnego, że mamy czyj numer wpisać w połączenia SOS w naszym telefonie. 

  1. Miłe i życzliwe gesty

Życzenie miłego dnia przed panią ekspedientkę z żabki, porozumiewawcze spojrzenie z osobami w długiej kolejce, pomoc sąsiada z wniesieniem zakupów, zrobienie miejsca w autobusie, przyniesienie kawy przez koleżankę z pracy. Setki drobnych czynności wykonanych przez otaczających nas ludzi, sprawiają, że nasz dzień albo chociaż dany moment jest lepszy. Celebrujmy wdzięczność, za to co wnieśli do naszego życia choćby przypadkowo napotkani ludzie.

  1. Dobre wiadomości

To mogą być wiadomości dobre i radosne dla nas osobiście: pozytywna decyzja z banku/urzędu, dobre wyniki badań, albo dotyczące ludzi z którymi się stykamy: członka rodziny czy znajomych. Czy cudza radość nie smakuje tak samo dobrze jak nasza własna? Dobre nowiny mogą także wpłynąć ze świata mediów: rozwikłanie ważnej zagadki naukowej, posadzenie nowego lasu, wprowadzenie nowego skutecznego leku przeciwko jakiejś chorobie. Jeśli mamy wrażenie, że dany dzień to “czarny piątek” nawet jeśli jest wtorek, to zastanówmy się albo sprawdźmy: czy na pewno nic dobrego się dziś nie wydarzyło?

  1. Drobne przyjemności

Kolejna grupa drobiazgów, która w najbardziej ponury dzień wprowadzi promyk słońca. Jeśli żadne miłe wydarzenie, za jakie można okazać wdzięczność mnie dziś nie spotkało, to może doświadczyłam czegoś co sprawiło mi chwilową przyjemność? Mnie, nieposkromionym łasuchowi, najpierw przychodzi na myśl… jedzenie. Zanurzenie nie tylko swoich kubków smakowych, ale też myśli w ulubionym daniu czy kawałku ciasta, odczuwanie kropli wody na naszej skórze i zapachu ulubionego olejku w nozdrzach, ulubiona piosenka, film, poranna kawa, wycieczka do muzeum. Doznania zmysłowe i estetyczne to coś co wcale nie jest dane każdemu, a to, że mamy możliwość ich odbioru jest bardzo cenne.

  1. Czas

Najbardziej abstrakcyjny element na mojej liście. Coś zupełnie niezależnego od nas, co jest nam dane raz na zawsze. Ciągle powtarzamy: nie mam czasu. To jednak nieprawda! Mamy, nikt nam go nie zabiera, a my sami nim zarządzamy I choć nie w 100% decydujemy na co go przeznaczamy i w jakim zakresie (bo przecież w większości wypadków musimy chodzić do pracy i zapewnić sobie/rodzinie środki na utrzymanie), to tak naprawdę wiele zależy od naszych wyborów. Możemy go spędzać nieefektywnie, możemy nawet marnować i nikt tego nam nie zabroni. Możemy też z niego dobrze korzystać.

Podobno wdzięczność to droga na skróty do częstszego odczuwania szczęścia. Jest to szczęście bez stawiania warunków typu: będę szczęśliwa tylko jeśli/dopiero wtedy, gdy zbuduję dom, dostanę nową pracę, kupię tę lub tamtą rzecz. To droga do szczęścia tu i teraz. Prócz praktykowania wdzięczności własnej, pomóżmy w tym także innym i okazujmy naszą wdzięczność ludziom wokół. Dziękujmy ekspedientce za szybką obsługę, konsultantowi za miłą i rzeczową rozmowę, urzędnikowi za wyjaśnienie i załatwioną sprawę. To, co nic nie kosztuje bywa cenniejsze niż najdroższe waluty świata.

# 16 Lęk i inne potwory

Natłok negatywnych myśli, uczucie duszności, zawroty głowy, łomotanie serca, zimny pot… Znasz to? Dzisiaj mówię o tym, skąd się bierze lęk, co może za nim stać i jak sobie pomóc, gdy dopadną nas lękowe wizje, panika lub atak fobii.
Słuchajcie i podawajcie dalej.
Piszcie też na Instagramie @niedopowiedzenia.insta

#13 Noworoczne życzenia ode mnie dla mnie

Zamiast końcoworocznych podsumowań i noworocznych postanowień – życzenia. Odcinek o przymiotach, wartościach i tęsknotach.
Zapraszam do refleksji nad samym sobą, nad tym co było i jest oraz nad tym co jeszcze być może.

In vitro dla opornych – historia bardzo subiektywna

Poniedziałek, trzy dni do miesiączki.
Wizyta u lekarza. Decydujemy się na in vitro. Teraz.
Widzę, że mój mąż ma rozkminę. Podjęliśmy decyzję, ale proces myślowy i bunt w jego głowie trwa. No bo po co mamy (bardziej ja) to wszystko robić. Przecież wszystko jest ok.
– Tę niepłodność mamy idiotyczną.
– Idiopatyczną – poprawiam go, ale faktycznie idiotyczna świetnie pasuje.
Tak, jest to w cholerę demotywujące. Każde wykonane przez nas badanie na przestrzeni dwóch lat, bo tyle niedawno minęło odkąd zaczęliśmy “się starać”, było prawidłowe (więcej o naszych staraniach do in vitro w podcaście). Tak, to jest niesprawiedliwe. Myślimy o kobietach z niedrożnymi jajnikami, dla których in vitro to jedyna opcja, o mężczyznach z azoospermią czy słabą jakością nasienia, którym in vitro daje znaczne większe szanse na potomstwo niż natura. Nasze badania, nawet te genetyczne i immunologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Trudno jest się pogodzić z każdą niepłodnością, ogromnie trudno jest z nią walczyć. Mnie chyba jeszcze trudniej z tą idiotyczną. Walczysz z jakimś niewidzialnym wrogiem. Po półtora roku naturalnych starań bez efektu oraz coraz to droższych badań przeszliśmy 3 inseminacje (i jedną nieudaną stymulację pomiędzy) też z zerowym skutkiem. Tak, to dość szybko. Nigdy nie byłam cierpliwa. Są tacy, który dopiero po 3-4 latach szukają specjalisty. Ale nie mamy już dwudziestu lat. Nasze szanse na dzieci maleją. Nie robimy nic innego niż postępowanie zgodnie z zaleceniami WHO i lekarzy. Nasz lekarz jest superoptymistyczny, niespotykanie wręcz dotąd, no nawet do 50% się udaje obecnie.
– Czy to że mamy niepłodność idiopatyczną, czyli bez zdiagnozowanej przyczyny, a zatem bez możliwości leczenia/profilaktyki, nie obniża naszych szans na powodzenie?
– Obniża – mówi szczerze.
Przeliczam zatem w głowie i daje sobie te książkowe 30%.
Lekarz wypisuje leki od drugiego dnia cyklu. Mierzy mnie wzrokiem i przelicza dawkę, raczej mniejszą niż większą. Miła pani pielęgniarka daje jakieś papiery do przeczytania i podpisania.
Aha, to to, co zwykle. Może mi się stać milion złych rzeczy po tym, ale na szczęście dzieją się one bardzo rzadko.
– Oczywiście, przejrzymy i podpiszemy.
– Zaraz pokażę, jak podawać lek. Pani sama będzie? Pan będzie?
– Tak, tak.
Mój mąż wytrwale śledzi ruchy i zadaje pytania. Jego mina mówi: nie jestem przerażony, jestem wyłącznie przejęty.

In vitro samo w sobie ani straszne ani dramatycznie trudne. Problem polega na tym, że nie sięgają po nie ludzie pełni energii, pewni, zrelaksowani i gotowi na wszelkie wyzwania. Sięgają po nie ludzie zmęczeni ciągłymi wizytami u lekarzy, przybici niepowodzeniami, niepewni. In vitro bywa często “ostatnią deską ratunku”, a ta deska może w każdej chwili zacząć się chwiać pod naszymi stopami…

Czwartek. Dzień do rozpoczęcia stymulacji.
Leki zostały wykupione, a konto bankowe wyczyszczone. Jakoś tak. Tylko przypomniało mi się, że miał jeszcze przyjść wynik chlamydii, której oczywiście nie mamy. Nie mieliśmy się jak zarazić w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Wynik miał być kilka dni temu, opóźnienie w laboratorium. Na chlamydię oraz kiłę; rzeżączka i inne choroby weneryczne a także HIV badaliśmy się już 3 razy. Czy ten wynik jest taki ważny w tej sytuacji? Nie. Ale lekarz każe czekać. Ku mojej rozpaczy. Krzyczę i mam ochotę rzucać rzeczami. Jestem psychicznie gotowa na stymulację. Nie jestem psychicznie gotowa na czekanie (2 miesiące z powodu naszych i lekarza rozjazdów). Dzień przed stymulacją jestem zła i zrozpaczona. Nawet zacząć się nie udaje…

STYMULACJA. CZEKANIE NUMER 1

Piątek, 1 ds (dzień stymulacji)
Koło 10 dzwoni mąż, od rana na linii z naszą kliniką: jest jego wynik, oczywiście negatywny. Mojego nie ma, ale pielęgniarki mówią, że można zaczynać. Jestem w biurze, mąż w domu, pracuje zdalnie. Przyjeżdża do mnie. Stres. Czy na pewno? Czy nie za późno? Miało być rano, będziesz najwcześniej za pół godziny. To już nie jest rano..
Kolejny telefon. Miłe pielęgniarki odpowiadają na wszelkie pytania. 100 punktów za cierpliwość i wyrozumiałość. Koleżanka się dziwi (zamykamy się w łazience), ale nie zadaje pytań. Powiedziałam, że muszę dostać lek i tyle. Stymulację zaczynamy w metrowej łazieneczce w małym biurze, w którym pracuję. Trzęsą mu się ręce. Kartkujemy jeszcze instrukcje. Nie tak to miało wyglądać…Zastrzyk niemal nie boli. Pakuje zużytą igłę i wracamy oboje do pracy. Czy nie mogliśmy chociaż tego całego procesu zacząć normalnie, na spokojnie, rano, w łóżku?

Na spokojnie jest dla mięczaków! My nawet in vitro musimy zacząć w wielkim stylu.

Niedziela, 3 ds
Spotykam się z koleżanką. Spotkania i rozmowy z znajomymi są dla mnie jak święto. Zostały mi może ze 3 bliskie osoby. Takie, które rozumieją, że po prostu milczę i że nie zawsze jestem w stanie rozmawiać. Takie, z którymi nie boję się spotykać bo mają dzieci, a ja nie wiem czy się przypadkiem nie rozpłaczę.
Opowiadam, jak to wygląda. Pada pytanie:
– Dobra, a jakie są szanse?
– 30%.
– Coo?! Za tyle kasy to myślałam, że chociaż 50 dają!
Czuje się dobrze, zupełnie normalnie. Może nie taki wilk straszny?

Wtorek, 5 ds.
Sms od brata (czworo dzieci), żywo zainteresowanego moimi sprawami i bardzo chcącego pomóc. Jak umie. “A badałaś sobie tarczycę?”. Walczą we mnie miłość i troska z wkurwem. Wiem, że chce dobrze, siedzi i głowi się nad tym, jak mi pomóc. Ale serio? Tarczycę to ja miałam zbadaną zanim jeszcze zaczęliśmy się starać. I jeszcze ze 3 razy w trakcie. Powtarza tę samą historię o koleżance swojej żony (bo to jedyna historia, jaką zna). Nie mogli mieć dzieci, adoptowali, a pewnego dnia w wieku 41 lat ona zaszła w ciążę. Ciągle nie wiem jaki cel ma ta historia? Jaki ma wywołać efekt? Wiem, że ktoś, kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie zrozumieć, jak czuje się kobieta, człowiek, para w niepłodności.

W pracy mnie denerwują. Właściwie niczym. Proszę koleżankę o kilkuminutowy kołczing na podwórzu z niebrania komentarzy szefowej do siebie. Pomaga. Musiałam tylko upuścić sobie pary. Może to hormony. Może to stres. Jednak dużo się dzieje.

Badania, wizyta u anestezjologa i wywiad przed punkcją. Świetnie, będę sobie spać w czasie zabiegu, potem pewnie też. Chociaż tyle miłego. Mamy stłuczkę pod kliniką. Współuczestnik jest, nie przebierając w słowach, chamski. Wychodzi na to, że to nasza wina, bo byliśmy w trakcie włączania się do ruchu. Nieważne, że to on w nas wjechał i nie patrzył na drogę. Stres, że nie mamy teraz kasy na naprawę auta. W domu płaczę. Przekroczyłam limit akcji na ten tydzień, a mamy dopiero wtorek.

Środa, 6 ds
Jestem zmęczona, nie mam na nic ochoty. Praca mnie nuży zamiast angażować. Wizyta u lekarza. Pęcherzyki rosną, jest ich 10, mamy więc szansę, że uda się uzyskać kilka dojrzałych komórek. Lubię mojego lekarza. Jest konkretny, rzeczowy, napawa mnie to optymizmem i spokojem. Przyzwyczaiłam się do wchodzenia na fotel ginekologiczny nawet kilka razy w tygodniu.

Robią mi kolejne badania. Muszę zacząć nosić długi rękaw, bo ręce zaczynam mieć jak narkoman. Dostajemy kolejne recepty, w tym na dodatkowe zastrzyki. Jak się później okazało, tym razem bolesne.
Robię mężowi kolejną awanturę o nic. A potem zalewam się rzewnymi łzami. Chyba jestem wybitnie wredna po tych hormonach. A może i bez nich też…

Piątek, 8 ds
Mojego męża bolą moje zastrzyki. Nie fizycznie rzecz jasna, ale widzę, że wcale nie ma ochoty mi ich dawać. Dajesz – mówię, wcale nie jest tak źle. Uśmiecham się, dodając otuchy nam obojgu. Na wszelki wypadek powtarzam “kurwa” w myślach 10 razy. Myślałam, że będzie gorzej, naprawdę. Czuje się ok, może jestem bardziej zmęczona i rozkojarzona, ale to pewnie stres (wiem, nie mogę się stresować). Myślałam, że będzie gorzej, ale mimo wszystko przestaje mi się ta zabawa podobać.

Sobota, 9 ds
Kolejna wizyta. Będę mieć punkcję we wtorek. Dostajemy kolejne recepty i instrukcje. Taki zastrzyk o takiej godzinie w niedzielę, taki lek w poniedziałek rano. Nic nie pamiętam. Dobrze, że jest mój mąż i zapisana kartka.

Poniedziałek, dzień przed punkcją.
Mam schizę, że źle policzono czas od podania zastrzyku wywołującego owulację a punkcją. I czy na pewno dziś rano mam wziąć antybiotyk (dzień przed punkcją, a nie po). Znowu dzwonimy do kliniki. Mąż dzwoni. On się zawsze dodzwania. Ja nigdy. Panie pielęgniarki jak zawsze miłe i wspaniałomyślne. Wszystko ok. Czekają na nas jutro o 7:45. Zaczniemy od pobrania krwi… Staram się skupić na pracy. Mdli mnie, jest mi niedobrze. To po antybiotyku. Przynajmniej dzisiaj nie ma żadnych zastrzyków…

PUNKCJA. CZEKANIE NUMER 2

Wtorek, dzień pobrania komórek.
Szczerze? Jest to moja ulubiona część in vitro. Śpisz i nie wiesz co się dzieje. Śpisz i nie myślisz. Założyli mi wenflon, a ja myślałam o mojej przyjaciółce, która mdleje przy pobraniu i w ogóle niemalże jak zobaczy igłę…byłoby śmiesznie, jakby musieli mnie cucić… Jestem jednak zupełnie trzeźwa, nawet trochę podekscytowana. Czekam na sali przed pobraniem. Pstrykam nawet foty z wenflonem. No proszę, półtorej doby bez żadnego zastrzyku hormonów, a tu taka fantazja!

Wspaniała pani anestezjolog podaje mi leki, mówi do mnie spokojnym głosem, streszcza co się dzieje. Teraz lekarz musi się przygotować, założyć wziernik, a ja bardzo powoli zacznę podawać pani lek, po którym poczuje się pani senna. Nie pamiętam tego wziernika…
I lepiej.

Potem ktoś mnie budził, pamiętam, że pielęgniarka zakładała mi bieliznę. Mam lukę w czasie – męża zobaczyłam dopiero godzinę później, choć myślałam że minęło może 20 minut. Mamy 6 dojrzałych komórek. Wizyta u lekarza, usg, recepty. Czekamy na telefon od embriologów.

W domu kładę się do łóżka, jest po południu, a ja jestem na czczo. Jem tylko zupę. W pracy wzięłam urlop na żądanie. Nie miałam ochoty o nic prosić i się tłumaczyć. Próbuję spać, ale czuje niepokój. Teraz już nic ode mnie nie zależy. Leżę i przysypiam na zmianę resztę dnia. Dobrze to rozegrali. Mam czas na reset.

Środa, dzień po punkcji.
Czekamy. Całe moje życie to jakieś cholerne czekanie…
Dzwonią embriolodzy. Komórki zapłodniły się prawidłowo. Najprawdopodobniej w niedzielę czeka nas transfer.

Czwartek 3 ddt (dni do transferu)
Telefon z kliniki. W niedzielę o 12 transfer. Lekarze udzielają instrukcji, jak się przygotować. Stresuję się, czy wszystko dobrze zapamiętałam. Optymistycznie założyli, że przynajmniej 1 z 6 zapłodnionych komórek dotrwa i rozwinie się prawidłowo do niedzieli. To chyba dobrze, prawda?

Puchnie mi brzuch. Jest jak balon, a ja nie wiem, co się dzieje. Czytam (głupia), że to może być hiperstymulacja. Ale nie jest.

TRANSFER. CZEKANIE NUMER 3

Niedziela, dt (dzień transferu)
Nigdy nie przypuszczałam, że transfer będzie wzruszający.
Nie wolno mi było podnosić głowy, ale mogłam obrócić ją na bok i patrzeć na wielki ekran. A na tym ekranie… moje dziecko. To znaczy pani X [tu moje nazwisko] blastocysta numer 6. Nie wiem jak duże to było powiększenie, wyglądało jak szare kółeczko, a w jego lewym dolnym boku kilka, może kilkanaście skupionych maleńkich kółeczek, podobnych trochę do pęcherzyków. Embrion, gotowy do “wyklucia” i zagnieżdżenia się w moim brzuchu.

Potem widzę na ekranie rurkę, która wsysa kółeczko do środka.
Pani X, blastocysta numer 6, podaję – otwiera się okienko, za którym pracuje embriolog. Po chwili widzę na USG swoją macicę. Leżę z nogami do góry i założonym wziernikiem. Lekarz wprowadza rurkę i po chwili widać białą plamkę: płyn wraz z moim zarodkiem. Lekarz jest dziś bardzo żartobliwy. Pyta, czy potrzebuję zwolnienie lekarskie. Z zaskakującą wręcz (dla niego) rezolutnością odpowiadam, że nie. Ostrożnie przesuwam się przy pomocy pielęgniarek na stół na kółkach i na nim przemieszczam się do sali obok. W zabiegowym jest już kolejna pacjentka. Leżę tak kilkanaście minut. Nie podnoszę się. W końcu uwolniona mogę skorzystać z toalety. Boje się normalnie sikać.

„W nagrodę” kupujemy ciastka (za 15 zł!) z naszej ulubionej francuskiej cukierni. Nie jadłam ich chyba z rok, może więcej. Coś miłego, drobiazg na osłodę trudu, żeby przez chwilę delektować się smakiem kremu, a nie posmakiem kolejnych pigułek w ustach. Leżę na sofie, oglądam serial. To mój plan na popołudnie i wieczór. Poruszam się z wielką ostrożnością. Mój mąż przygotowuje późny obiad, potem zajmuje się „swoimi sprawami”.

Leżę, marudzę, ale nic mnie przecież nie boli. Żadnych mniej lub bardziej niepokojących dolegliwości. Jestem święcie obrażona na męża, że nie spędził z nami czasu. Z nami, czyli ze mną i z naszym embrionem. Zdaje sobie sprawę, że 5-dniowy blastocyst nie ma takich potrzeb, ale możliwe, że to najbliżej dziecka, jak dotąd byliśmy. I wcale nie mamy pewności, czy następnego dnia jeszcze tam będzie.

Bardzo kocham mojego męża. Wiem, że on mnie też. Czasem jest jednak trudno. Zbyt trudno i widzę, jakie ślady to na nas, w nas zostawia. Czasem boję się, czy i jak to przetrwamy.

Poniedziałek, 1 dpt (dzień po transferze)
Od dziś czeka na mnie 7 tabletek progesteronu dziennie. 4 dopochwowo, 3 doustnie. Muszę się pilnować, żeby nie pomylić, którą gdzie włożyć. Haha. Jest to mój ulubiony żart od dziś. Nie wzięłam L4, pracuję dziś z domu. Nie wzięłam L4, żeby nie fiksować się za bardzo na procedurze. Na ile to tylko możliwe. Wiem, że z myślenia o tym i analizowania każdego sygnału mojego ciała nic dobrego nie wyniknie. Chcę się maksymalnie skupić na pracy.
Za dwa tygodnie, już po wynikach, idziemy na dwutygodniowy urlop. Praca + planowanie urlopu. To mój pomysł na przetrwanie.

Czekam na kolejny telefon z kliniki. Nie powiedzieli nam wczoraj, czy jakiś embrion został “na później”. W końcu dzwonią. Są dwa. Wyślą fakturę za mrożenie. Czyli, jak teraz się uda, to właściwie to możemy kiedyś mieć nawet troje dzieci. Zupełnie jak chcieliśmy. Prawie.

Wtorek, 2 dpt
Jeśli ktoś z was zna jakiegoś neurobiologa, psychiatrę, psychologa lub kognitywistę, to podrzućcie mu temat na pracę naukową na temat funkcjonowania mózgu kobiety w niepłodności. Tam się robią takie połączenia neuronów, które po pierwsze nigdy nie powinny zaistnieć, po drugie dają efekt poważnych zaburzeń psychicznych i braku logicznego myślenia. Zastanawiam się, czy nie mam objawów schizofrenii: z jednej strony zdaje sobie sprawę, że to co przychodzi mi do głowy to stek bzdur, z drugiej strony te bzdury są tak przekonujące, że zachowuję się, jakbym w nie wierzyła.

Diagnozuję u siebie na przemian: ciążę, brak ciąży oraz ciążę pozamaciczną. Mam przecież wszelkie objawy wskazujące na każdą z tych opcji. Wszystkie pewne. Na 100%. Z pracy (droga “z górki”) wychodzę jak paralityk, ledwo przesuwalnie, stawiając kroki z ostrożnością godną sapera. Przecież jak się nie uda to na pewno dlatego, że za bardzo się forsowałam (czytaj: przeszłam się na przystanek tramwajowy ~ 10 minut). Może trzeba było wziąć to L4! W internecie czytam wyznania kobiet po transferze. Niektóre sikają ostrożnie (jak?!), analizując dokładnie zawartość papieru (w poszukiwaniu krwi) oraz zawartość moczu. Zupełnie jakby kropelki moczu miały się w magiczny sposób ułożyć w upragnione słowo “ciąża”. Inne budzą się w nocy i przyświecają na bieliznę telefonem, żeby sprawdzić, czy czasem nie żadnego plamienia.
UF. Ja tak nie robie. Czuje się taka normalna…

Z rozbawieniem opowiadam psycholożce o moich wyczynach. Humor zmienia mi się jednak jak w kalejdoskopie. Nie tak łatwo zatrzeć ślady porannej awantury, pełnej krzyku i łez o to, że mój mąż w ogóle o mnie nie dba (bo nie było czystej maseczki w domu).
Śmiech, płacz i wkurw. Cała ja w pigułce. 3w1, lepiej niż head&shoulders.

Czwartek, 4 dpt
Siedzę w biurze, sama w pokoju (pierwszy raz w życiu inni tak zastrajkowali). Mam podejrzanie dobry humor. Udaje mi się zająć pracą i to dość efektywnie. Na wszelki wypadek sprawdzam normy spożycia białka, bo a nuż jem go za mało. Decyduje się na serek wiejski na kolację. 11g białka w porcji. Tak na wszelki wypadek.

Nie udaje nam się zaplanować wakacji. Nie ma w tym kraju miejsc “tylko dla dorosłych”, no dobra, jest 5. Zajęte, a ja szukam bezpiecznego miejsca. Jeśli in vitro się nie uda, a na urlopie towarzyszyć mi będzie płacz niemowlęcia, to nie wiem co zrobię. Jestem zmęczona. Wszystkim. Wymarzyłam sobie dwie rzeczy: domek na drzewie albo glamping ze szkłem w dachu, tak aby w nocy można było podziwiać gwiazdy.
Obie opcje zajęte. Płaczę. Żadne z moich marzeń nie może się spełnić? Żadne?

Niedziela, 7 dpt
Udało nam się ogarnąć urlop. Jestem zadowolona. Myślę o nim przed snem, żeby nie myśleć o procedurze. To był całkiem dobry pomysł, żeby to tak zorganizować.Czuję skurcze w brzuchu. To pewnie miesiączka. Mam wzdęty i spuchnięty brzuch. To po lekach. Boli mnie. Kłuje i ciągnie. To pewnie ciąża.

Poniedziałek, 8 dpt.
Dwa dni do zrobienia bety. Ale mój organizm od wczoraj mówi mi, że się nie udało. Przestały mnie boleć piersi przy najmniejszym dotyku. Mam swoje standardowe objawy przed miesiączką, specyficzne skurcze pochwy, sny erotyczne (serio, mam je co miesiąc). Boję się iść na spacer, bo jeśli będą bolały mnie nogi, bo już będę wiedzieć na pewno, że się nie udało. A ja jeszcze chcę się trochę łudzić. Oszukuję się od wczoraj, że jest jeszcze nadzieja. Przeczesuję internet w poszukiwaniu informacji, że to wszystko jeszcze nic nie znaczy. Jeszcze 2 dni, no półtora dnia nadziei. Nie po to, żeby potem było jeszcze trudniej pogodzić się z porażką, jak twierdzi mój mąż. Po to, by dwa dni mniej czuć rozpacz. Jeszcz nie jestem na nią gotowa. Za dwa dni też nie będę.

Jestem senna. Za długo spałam. Wczoraj ucięłam sobie drzemkę przed kolacją a do łóżka zapakowałam się o 21. Chciałabym przespać te dni. We śnie nie myślisz. Pracuję z domu. Brak kobiet w zaawansowanej ciąży w otoczeniu nie tyle koi moje nerwy, ile ich po prostu nie szarpie. Ale zza okna słychać płacz noworodka. Mamy jakieś nowe dziecko w sąsiedztwie. A ja wpadłam właśnie na nową teorię. Wybitną, rzecz jasna. W ostatnich dniach, a raczej nocach mam multum snów (nie tylko ten erotyczny), mówię przez sen i w środku nocy opowiadam je mężowi, żeby nie zapomnieć. Nigdy chyba tyle snów nie miałam. To znaczy, że na pewno jestem w ciąży, prawda?

Najgorzej, że sama zdaje sobie sprawę z tego absurdu. Co miesiąc się dziwię, jak nadzieja nie chce dać za wygraną.

Wtorek, 9 dpt
Byłam rano u fryzjera. Dla relaksu i odciągnięcia własnej uwagi. Odkrył we mnie kręcone włosy, więc się udało. Najgorzej, że jestem dziś w biurze, a ze mną współpracownicy, w tym 2xmatka +2xkobieta w zaawansowanej ciąży. To równanie, z którym nie poradziłabym sobie nawet będąc wybitnym matematykiem. Mam brzuch jak balon – spuchnięty i rozdęty, chowam go pod swetrem. Jestem szczupła i widać go z daleka. Boje się, że ktoś zapyta…

Boli nawet przy ruchu. Ciągnie przy kichaniu. Nie mogę przez to spać. To po progesteronie. Częste skutki uboczne. Jestem zmęczona. Szczerze, to myślałam, że etap stymulacji jest najtrudniejszy. Pewnie dla niektórych jest. Dla mnie to było niemal lajtowe. Najgorzej jest teraz. Za każdym razem, jak wpycham w swoje ciało globulki progesteronu, moje ciało pyta: dlaczego mi to robisz?! Ciekawa jest relacja kobiety w niepłodności z ciałem: od troski i dbałości, po nienawiść, gdy znowu zawodzi.

Piersi są mniej nabrzmiałe, praktycznie nie bolą. Chyba wiem, co to znaczy. Tak było po którejś inseminacji.

Umówiłam się z mężem, że on sprawdzi wyniki, wyjdzie i zadzwoni do kliniki. Powie mi dopiero jutro po pracy. Albo w ogóle wieczorem. Zapewne to nie ma sensu. Zobaczę wyniki na jego twarzy, wyczuję w tonie głosu. Będę pracować z domu. A przecież ostatnio usłyszałam to nawet przez telefon.

Środa, 10 dpt
Dzień ostateczny. Czuję się dokładnie tak, jakby miano właśnie zdecydować, czy trafiam do piekła czy może do raju. Ewidentnie nie jestem gotowa na ten werdykt jury. Według kalendarza dziś powinnam dostać miesiączkę. Piersi są prawie normalne. Sprawdzałam nawet w nocy. Nie wiem, czy jest sens w ogóle robić te głupie badania.

Kolejka przed budynkiem poboru badań. To jedyny w okolicy, z wynikami dostępnymi on-line. Czekam ponad 40 minut. Tuż przede mną wchodzi kobieta:
– Przepraszam, ja muszę wejść bez kolejki, jestem w widocznej ciąży.
Zaczynam się nerwowo śmiać. Widzę zrozpaczoną minę męża przez szybę samochodu.

Czekam już w środku. Mija godzina. Kobieta w ciąży nie wie, na jakie badania przyszła. Złości się na rejestratorkę, że ona też nie wie. Przecież jest w ciąży. Moja kolej. Jęknęłam przy pobraniu krwi. Nigdy mnie tak nie bolało. Pielęgniarka przeprasza, trafiła na zrost w żyle. Pewnie po ostatnich pobraniach. Wynik będzie po popołudniu.
– Tylko nie sprawdzaj przed obiadem! Żebyśmy chociaż spokojnie zjedli…
– Dobrze.
– Albo wiesz co, najlepiej w ogóle mi nie mów.
– Taaaa. Najlepiej do grudnia!
– Tak! Najlepiej do grudnia!

Ustaliliśmy, że nikomu nie powiemy o wyniku. O samej procedurze wiedzą teściowie, tato, moje rodzeństwo, kilkoro najbliższych przyjaciół. Jeśli się uda, nasza droga dopiero się zacznie. Ciąża z in vitro jest z założenia ciążą wysokiego ryzyka. Ale jeśli wynik będzie pozytywny, potrzebujemy też czasu na chwili naszego małego prywatnego szczęścia. Jeśli się nie uda, potrzebujemy czasu na naszą małą prywatną żałobę.

Na Instagramie “Wysokich Obcasów” akcja: jestem fajną mamą/tatą bo…
Może też byłabym, gdybym tylko dostała tę szansę. Tę, którą inni mają ot tak. Planuję, co zrobię po zobaczeniu wyniku. Może obiad na jutro? Może posprzątam w końcu garderobę? Dobrze byłoby czymś się zająć. Jest jednak ryzyko, że zetnie mnie z nóg. W ogóle, zetnie.

Z premedytacją publikuję tekst przed zakończeniem dnia ostatecznego. Inaczej pisze się z perspektywy happy endu. Inaczej pisze się z perspektywy rozpaczy. Tej pierwszej życzę wszystkim, którzy tutaj trafili. Może kiedyś dopiszę epilog.

#11 Ja chcę być metafizycznie szczęśliwa!

Odcinek z dużą ilością trudnych słów zaczynających się od litery s, takich jak: szczęście, spełnienie, sukces, sens. Mówię o mitach i przekonaniach na temat szczęścia, receptach-cud, i jak zazwyczaj procentach i badaniach naukowych. Bunty i kontrowersje mile widziane.

#8 Pochwała nadwrażliwości

Dla 80 i 20% ludzkości, ze specjalną dedykacją dla J.

Odcinek o nadwrażliwości, osobach wysoko wrażliwych na różne bodźce, o tym jak czasem wygląda życie nadwrażliwców i jakie są z tego korzyści.