Tag Archives: normy społeczne

#21 Esencja kobiecości

Czym jest prawdziwa kobiecość? Czy istnieje model, w który musimy się wpisać, bo inaczej przegrywamy życie? Czy kobiety potrafią się wspierać? W tym odcinku kontrowersyjnie o kobiecości i siostrzeństwie, stereotypach, celebrytach i telewizji.

Równi i równiejsi

(Nie)życiowe nauki(czki)
Strumień wody z przemoczonego mopa głośno chlusnął o zimne, korytarzowe płytki. Daria odcisnęła go jeszcze raz. Szara, gładka powierzchnia szpitalnego korytarza umorusana była śladami przedwiośnia: wilgocią i błotem, przyniesionym na butach małych pacjentów i ich opiekunów. Była zmęczona. Przyznaje, mniej przykładała się sprzątając szkołę. Tu czuła jednak na swoich barkach odpowiedzialność, tu jest szczególne miejsce. Jej niedopatrzenie mogło stanowić zagrożenie dla innych. Codziennie było jej żal przetaczających się przez oddział dzieci i nastolatków z różnymi urazami, ranami, po operacjach. Niektórym dokuczał ból. Niektóre płakały. Czasami zgłaszała to pielęgniarkom, ale te nie zawsze wykazywały szczególne zainteresowanie.

Drzwi oddziału skrzypnęły i niemal jednocześnie huknęły o ścianę. Ktoś tu ma impet – pomyślała. Zza drzwi najpierw wsunęły się kule i nogi dziewczynki, w tym jedna szczelnie zapakowana w ortezę. Nad jej głową po chwili pojawił się cień wysokiego, postawnego i ciężkiego mężczyzny. Spojrzał tylko kątem oka na Darię, która odsunęła się jak najdalej, żeby zrobić przejście dla tej małej.
– Widzisz… Ucz się! Bo będziesz mopem jeździć, o, jak ta Pani – mruknął do dziecka mężczyzna, wystarczająco głośno.
Wiem, że niejednej i niejednemu z nas zdarzyło się usłyszeć od rodziców czy innych bliskich podobne stwierdzenie, w tym, jak sądzę, to najpopularniejsze: nie chcesz się uczyć, nie masz ambicji, to będziesz rowy kopać. I to kopanie rowów lub mycie podłóg wyglądać miało jak najgorsza rzecz, jaka może się nam w życiu przytrafić. Dramat i porażka. I wstyd. Dla rodziny.

Współczesne kasty
Trudno mi jest powiedzieć jak to wygląda w innym krajach, ale wydaje mi się, my Polacy (choć jestem pewna, że nie tylko my) nader często kierujemy się w życiu hierarchią wartości o dosyć wątpliwej konstrukcji i bardzo mocno związujemy ją ze statusem społecznym. I chociaż daleko nam do odwzorowywania systemu kastowego w dawnych Indiach, a duchem walki klasowej mogą, co najwyżej, straszyć wspomnienia naszych dziadków, to na kształt tych dawnych (albo nie aż tak dawnych) zwyczajów dzielimy ludzi na równych i równiejszych, oceniając wartość naszą i innych poprzez pryzmat wykonywanych zawodów oraz poziomu wykształcenia, a także często za tym idącego statusu finansowego oraz poziomu życia.

Czy my, lub nasi bliscy, powołując się na przykład tej pani sprzątającej, albo tamtego pana kopiącego rowy – nazwijmy go panem Wieśkiem – nie mówimy, że on jest takim trochę gorszym człowiekiem, mniej wartościowym? Ewidentnie niektórzy nasi rodzice i wychowawcy (tak, znam takie przykłady ze szkół) traktowali ich podrzędnie i straszyli nim dzieci i młodzież. Pan kopiący rowy niewątpliwie wykonuje mniej prestiżowy zawód niż powiedzmy lekarz, jego praca jest także prawdopodobnie mniej odpowiedzialna, a zarobki tych dwu dzieli przepaść. Ale nic poza tym. Pan kopiący rowy może być o wiele lepszą osobą, czyniącą o wiele więcej dobra wokół, bardziej szczęśliwą, niż na przykład, uznawany za prestiżowego, lekarz. Co stanowi o wartości człowieka? Czy aby na pewno jest to zawód oraz zasoby pieniężne czy materialne, które posiada? I jestem przekonana, że większość z was powie teraz: no oczywiście, że nie. Oczywiście, że tak nie myślimy. Ale czy nie zachowujemy się w sposób niezgodny z naszą gorącą deklaracją, przynajmniej od czasu do czasu? Czy my, wychowani w określony sposób, w takim a nie innym społeczeństwie, w takiej, a nie innej narracji, nie uważamy siebie, no chociaż sporadycznie, za lepszych niż pani Daria albo pan Wiesiek?

Kto jest bez winy…
Nie rzucam w nikogo kamieniem, bo sama nie jestem tutaj bez winy. Nigdy w życiu nie pomyślałam, że jestem “lepsza” “ważniejsza” czy “bardziej wartościowa” niż kopacz, albo piekarz, albo pani sprzątająca – do tych ostatnich mam jakiś wręcz nabożny szacunek, bo wiem jak ciężka to jest praca i nie lubię jej, a jednocześnie jak wspaniałe daje efekty, bo widok i zapach czystego mieszkania działa na mnie niczym afrodyzjak. Miałam jednak problem z kobietami, które nie pracują, ale są na utrzymaniu męża bez względu na to, czy poświęciły się wychowywaniu dzieci, czy też po prostu zostały “paniami domu”. I bardzo niedawno, bo kilka miesięcy temu miałam na ten temat dyskusję ze znajomą, w której bardzo gorąco i głośno zadeklarowałam, że JA nigdy bym tak nie zrobiła i nie została na utrzymaniu męża, nawet gdybym miała dzieci pod opieką. Oczywiście, że musiałbym wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim lub innej przerwie spowodowanej BARDZO WAŻNYM POWODEM. No bo jak. Jak to tak, nie pracować? I jeśli wynikałoby to z moich dążeń do rozwoju kariery, potrzeby jakiejś intelektualnej samorealizacji, to w porządku. Niestety, moje gwałtowne “nie”, nie miało nic wspólnego z rozwojem i osiąganiem satysfakcji z życia. To było “nie”, wynikające z przekonania, że kobiety, które, mówiąc potocznie, “siedzą w domu – i w domyśle – nic nie robią”, są jakieś gorsze, nie wiem, leniwe może, bo nie pracują zawodowo i nie zarabiają pieniędzy. Z jakiegoś względu wrzuciłam je do kategorii, w której sama nigdy nie chciałabym się znaleźć. W dużej mierze dlatego, że w panuje w naszym społeczeństwie pewna atmosfera pogardy wobec niepracujących zawodowo kobiet.

Hierarchia w przebudowie
Dzisiaj, po przepracowaniu tego problemu, mogę na swoja obronę mogę powiedzieć, że po części wynikało to mojego wewnętrznego przekonania o konieczności  bycia niezależnym finansowo, ale tylko po części. I tak naprawdę, dziś się tego swojego myślenia wstydzę. W ostatnich miesiącach wiele razy zadawałam sobie pytania: co stanowi o mojej wartości; co stanowi o wartości człowieka w ogóle? Suma jego osiągnięć? A jak mierzyć i zestawiać ze sobą osiągnięcia w różnych dziedzinach? Czy osiągnięciem jest tylko Nagroda Nobla, czy zadowolenie z własnego życia też? Nadal więcej stawiam sobie pytań niż podaję odpowiedzi. Ustawiam swoją hierarchię i krzyczę: sprawdzam, jak podczas zabawy w Jengę: z wieży o idealnych krawędziach wyciągam kolejno klocki, przestawiam je z dołu na górę, ze środka w bok. Zawali się, czy utrzyma? Obiecałam już sobie jednak, że jeśli kiedykolwiek będę podejmować decyzję o rezygnacji, powrocie, przerwie w zatrudnieniu czy przekwalifikowaniu się na operatora wózka widłowego, to obiecuję sobie, że zrobię to w oparciu o swoje chęci, samopoczucie i potrzeby, a nie społeczne przekonania.
Czego i Wam życzę, z tego oto placu budowy.

K.

Z ramą czy bez? O oczywistych i nieoczywistych życiowych wyborach.

Mona Lisa z odległości 3 metrów

Mona Lisa, Gioconda, Madonna, najsłynniejszy obraz świata. Dziwiła, fascynowała, intrygowała, stanowiła kanon piękna, wyznaczała trendy w malarstwie. Ikona.

Dziś, po upływie sześciu stuleci, do Luwru ustawiają się wielogodzinne kolejki, tylko po to by podejść do znamienitej Włoszki na odległość 3 metrów. Stamtąd widać niewiele:  wygładzoną, błyszczącą w odpowiednim świetle powierzchnię i piękna ozdobną ramę. Kobieta o androgynicznych rysach uśmiecha się bardzo subtelnie, jakby na obrazie nie wypadało uśmiechać się szeroko. Jest tajemnicza, nie pokazuje wszystkich kart. Jej zadaniem jest zaciekawiać i pociągać.

Z odległości 3 metrów nie widać rzeźbionych niewielkim pędzlem przez mistrza warstw farby i lakieru, nie widać grudek, marszczeń płótna, pęknięć. Niewielu zdaje sobie sprawę, że kolory Mona Lisy nie są kolorami nałożonymi przez Leonarda – te dawno już straciły swój oryginalny odcień. Przeprowadzona ostatnio  analiza obrazu wykazała, że tak naprawdę mamy do czyniania z trzema Mona Lisami, trzema na jednym płótnie, w różnych warstwach. Wygląda na to, że nawet da Vinci potrzebował więcej niż jednej próby.

Kiedy po godzinach oczekiwania wejdziemy do Luwru zobaczymy nieskazitelną damę w eleganckim i efektownym opakowaniu. Magnetyzujący i niejednoznaczny uśmiech. Mona Lisa doskonale wpisuje się w nasze oczekiwania.

Słyszę głosy, widzę obrazy

Nawet jeśli nie chcemy wpisywać się kanony, nie interesują nas czyjeś z góry ustalone standardy i decydujemy się na grę na własnych zasadach, oczekiwania społeczne oraz stereotypy dopadną nas i zaatakują w najmniej oczekiwanym momencie. Nasza sytuacja życiowa lub nasz wybór, jeśli w danym środowisku nieoczywisty, będzie traktowany jak gorszy. Wątpliwy. Wymagający wyjaśnień. By wiedzieć jak wysoko sięga poprzeczka i z której strony jest ustawiona nie musimy stać w długich kolejkach do muzeum, wystarczy, że odpalimy radio, TV,  telefon…dowolne medium.

Dzisiaj dosłownie co chwilę wyznaczone zostają nowe standardy, a docierające do nas głosy i obrazy mówią nam już nie tylko jak mamy wyglądać, ale jak żyć: co jeść (i na jakich talerzach), jak się ubierać, czym sprzątać, jaki sport uprawiać, co posadzić na naszym balkonie. Leonardo potrzebował 4 lat, żeby stworzyć dzieło i pokazać je światu. My potrzebujemy kilkunastu sekund i 3 kliknięć myszką. Wygładzamy nasze ciała i poglądy. Voilà! A wokół pojawią się coraz to bardziej atrakcyjne ramy dla każdego z aspektów naszego życia: dziś nie muszą nawet być pozłacane, dziś mogą być postindustrialne.

Singielka vs mężatka matka vs niematka: jak kobieta kobiecie nierówna

Niektóre ramy wydają się jednak nie zmieniać, tak, jakby duch czasu, postępu i social mediów nie miał do nich dostępu. Są głosy ciągle wtłaczające nas w ramy z niemodnym (ale jakim błyszczącym!) brokatem. Jeśli pada mniej lub bardziej niezręczne pytanie “Masz kogoś?”, a ty akurat jesteś singielką, to możesz być pewna, że następnie, jak kolejny wers mantry, padnie magiczne: Dlaczego? I chociaż w XXI wieku dopuszcza się myśl, że ktoś może być sam z wyboru, to należy ten fakt najpierw zweryfikować. Czy to wybór, czy może jednak coś poszło w naszym życiu nie tak… W takiej rozmowie, jeśli się odpowiednio wcześnie niewymiksujemy, będziemy musieli zabawić się w adwokata i przedstawić argumenty na naszą korzyść. Z góry zakłada się, że bycie singielką, to coś co wymaga uzasadnienia.

Zabawne, jestem mężatka od 3 lat, od ponad 7 w stałym związku: nikt nigdy nie zapytał mnie: “Masz męża, ale DLACZEGO?”. A szkoda. Może takie pytanie zadane w odpowiednim momencie uchroniłoby wiele osób przed bolesnym rozwodem lub nieszczęśliwą relacją, z której nie umieją (lub nie mogą) się uwolnić.

Niedługo sama zostanę matka, marzę o tym odkąd pamiętam, dużo przeszłam i poświęciłam żeby nią zostać. To mój świadomy wybór, pisze się na wszystkie blaski i cienie. Dla mnie to najważniejsze i najcenniejsze w życiu. Dla mnie. Nie przykładam swojej ramy do innych. Nie uważam, że macierzyństwo to jedyne najwspanialsze i najcenniejsze doświadczenie, które każda kobieta powinna przeżyć. Nie uważam tak: czy to kwestia mojego zdania, czy to po prostu nieprawda? Matki i niematki to często tak różne światy, że nie zachodzi pomiędzy nimi komunikacja. Przez lata oczekiwania na dziecko miałam okazję przyjrzeć się obu tym światom od podszewki.

Niektóre matki (co za szczęście, że znam, też wiele innych i mam sporo cudownych koleżanek!) z lekceważeniem i wywyższaniem odnoszą się do niematek:
– Ty nie masz dziecka to wiesz… to co ty robisz z wolnym czasem?!
– Jak urodzisz to pogadamy, wtedy zrozumiesz.
– Niewyspana? Ja już 3 lata nie śpię, jak będziesz mieć dziecko to dopiero się dowiesz co to jest niewyspanie.
– Dziecko wszystko zmienia, życie wywraca się do góry nogami, kiedyś się przekonasz!

Nie umniejszając w żaden sposób codziennemu heroizmowi (bo macierzyństwo rzeczywiście tego często wymaga) wielu kobiet zajmujących się swoim potomstwem, czasem wygląda to tak, jakby matki miały ustalony przez prawo/siłę wieczystą monopol na: niewyspanie i przemęczenie, brak wolnego czasu, przeżywanie głębokich przemian, oraz posiadanie tajemnej wiedzy “rozumienia życia” i poznawania podszewki świata. Macierzyństwo traktuje się wręcz jako jedyne, prawdziwe, najważniejsze, kluczowe wręcz doświadczenie kobiety, do którego każda powinna dążyć. Kobiety te nie mają jednak monopolu na “prawdziwe życie”, a macierzyństwo nie jest jedynym, wartościowym i niewątpliwie pięknym, ale ogromnie wymagającym doświadczeniem w życiu. Nie ma ono też większej wartości niż szereg innych. Nie istnieje jednostka pomiaru jakości i wartości doświadczeń i przeżyć w SI.

Znam sporo niematek, które radziły sobie w ekstremalnych sytuacjach i mierzyły się całym ogromem komplikacji, a z ich doświadczenia życiowego można czerpać garściami: przecierały szlaki, dawały dobro i radość, znosiły ból i cierpienia. Znam równie dużo matek, które prócz macierzyństwa los nie doświadczył żadnymi innymi trudami, a i one nie wybrały akurat nigdy żadnego mniej popularnego szlaku. Odnoszę wrażenie, że to właśnie te ostatnie najsilniej starają się wcisnąć inne kobiety w pozłacaną ramę z jakże bogatą ornamentyką, brutalnie wskazując, że niematka jakaś taka…nieoprawiona.

Niematka bywa poddana badawczemu spojrzeniu, podobnie jak w przypadku singielek, w celu weryfikacji. Od rezultatu badania zależy bowiem reakcja: czy przybrać wyraz współczucia i pocieszenia (biedna, pewnie nie może!), czy bardziej skonfundowania. I co najważniejsze, czy paść może sakramentalne: DLACZEGO? Jaka jest Twoja wymówka dla tego odstępstwa?  Jeśli jesteś kobietą w odpowiednim wieku bez partnera i/lub potomstwa możesz zostać zdeklasowana, spadasz w hierarchii, w galerii sztuki raczej nie zawiśniesz na głównej ścianie.

Znów, pewne wybory wydają się oczywiste: mojego rosnącego ciążowego brzucha nikt mnie nie zaczepił, krzycząc z nienacka: Sprawdzam! Nikt nie pociągnął za język: “Chcesz mieć dziecko? Ale dlaczego?”.  A są przecież matki, które w pewnych momentach niematkom zazdroszczą, a być może zastanawiają się w duchu: czemu właśnie im nikt nie postawił tego pytania. Może zyskałyby sposobność do zastanowienia, może nie przyszło im do głowy, że są inne opcje, może macierzyństwo odbiega zupełnie od ich wyobrażenia, a może widziały to macierzyństwo tylko z odległości 3 m?

Jeśli wybór wydaje się oczywisty, to czy na pewno wiemy, że mamy wybór?

Przywykliśmy do pewnych “oczywistości”, przyrośliśmy do pewnych stereotypów oraz konwencji (lub one do nas) na tyle mocno, że jej nie zauważamy. Poważne życiowe wybory i decyzje: o edukacji, podjęciu pracy, wejściu w relacje i założeniu rodziny traktujemy niekiedy jak fakt, że rano jemy śniadania. Wiadomo! I dziwimy się, że ktoś śniadań nie je.

Przykłady wyborów, które wydają się oczywiste i tych, z których, zgodnie z standem, należy się wytłumaczyć, można by mnożyć. W samym, wspomnianym już, środowisku matek także nie co dzień pojawia się tęcza: “Poród przez cesarskie cięcie? Dlaczego? Nie dałaś rady? Nie wiesz czym jest prawdziwy poród”. “Nie karmisz piersią? Dlaczego? Ojej, ale wiesz ze to gorzej dla dziecka i odporności?”.

Możemy sięgnąć do każdej dziedziny życia, a niezliczone przykłady znajdziemy z powodzeniem w męskim kręgu, choć same poruszane kwestie mogą być odmienne, to z pewnością namalowane są tymi samymi kredkami. Nieważne kim jesteś i co robisz zawsze znajdzie się okazja, aby ktoś podstemplował cię kodem kreskowym z informacją “produkt wadliwy nie spełnia norm”. To jedna strona medalu.

Druga, to tam, gdzie nie pada słowo: dlaczego. Dla wielu to strona bardziej słoneczna. Ironia polega na tym, że niektórych to słońce razi, zbyt łatwo (boleśnie i niezdrowo) się opalają, albo w ogóle lubią cienie i nieco chłodniejsze klimaty. Do tej słonecznej krainy trafili zwyczajnie, na oślep. Na lekcjach fizyki nie wyszli nigdy poza ruch jednostajnie liniowy, nie zauważyli, że oprócz windą do nieba można też pójść schodami, nie dostrzegli możliwości, albo nikt ich im nie pokazał. Męczą się teraz w skwarze.

Granice, albo argumenty z drugiej strony

Pytanie o uzasadnienie naszych mniej popularnych wyborów nie zawsze wynika ze złych intencji, lecz jest spowodowane jest troską. Ma jednak kluczowe znaczenie czy jest to troska o dobre samopoczucie danej osoby, czy troska o to, że nie pasuje do ramy? Nie zawsze zależy to od tego komu przyjdzie nam się tłumaczyć: bliskim znajomym i rodzinie, sąsiadom z bloku, pracodawcy, lekarzowi lub pani z warzywniaka “Szczęśliwy pomidor”. Każdy może być nam życzliwy, tak, jak każdy może stać na straży własnego porządku.

“Gdzie jest granica?” pada nie-pytanie, ale argument z drugiej strony barykady. Nie ma porządku, nie ma zasad, nie ma lepszych i gorszych wyborów, jest anarchia. Skoro mogę wybierać wszystko, to może mogę śmiecić i zanieczyszczać środowisko? Jeździć łamiąc przepisy? (Proszę się nie przerazić, argument zasłyszany z ulicy) Jeśli pozwolimy na śluby homoseksualne, to co będzie kolejne…?

A mnie się to wszystko wydaje zupełnie proste. Nie mam problemu z postawieniem granicy, jest ona dla mnie wręcz oczywista: czy swoim wyborem krzywdzę siebie lub inna istotę, bądź konsekwencją mojego działania jest jakaś szkoda? Granicą naszych wyborów nie powinny być ramy nałożone przez społeczeństwo, ale drugi człowiek. Wtedy nie ma anarchii. Jest wielość, różnorodność, bogactwo i perspektywa. Niepotrzebne są argumenty.
Wtedy wszystko staje się proste.

Tak. Nie.
Nie. Tak