Tag Archives: emocje

# 17 Niezdrowe ambicje, albo jak się nie załamać po kolejnej porażce

To, jakie mamy ambicje i skąd one się biorą wpływa na to jak przeżywamy porażki. Kiedy ambicje przestają być motorem do działania, a stają się blokadą samorozwoju? Dlaczego czasem za wszelką cenę dążymy do czegoś, co wcale nie daje nam zadowolenia i satysfakcji? Ambicje są dobre czy złe? Rozbieram na czynniki pierwsze problem ambicji i przyglądam się temu co sprawia, że z takim bólem znosimy porażki. Nie zachęcam do pokochania porażek, ale do minimalizowania spustoszenia, które czasami wywołują w naszych życiach.

Tańcząć w ciemności. Rzecz o emocjach.

Emocje można podzielić na negatywne i pozytywne. Nie, nie można. To sugeruje bowiem, że niektóre emocje są dobre a inne złe (czy w jakiś sposób niewłaściwe). Nie ma czegoś takiego jak złe emocje. O wiele więcej racji ma podział ze względu na to, w jaki sposób je odczuwamy: jedne są dla nas przyjemne, inne niespecjalnie, część jest chwilowa, część zostaje z nami na dłużej lub pojawia się często, czasami ich siła jest wręcz powalająca, innym razem ledwie odczuwalna. Do emocji uznawanych za podstawowe należą smutek, złość, strach, wstręt (obok nich pojawia się jeszcze zaskoczenie i radość). Czy zdarzyło się Wam zatem myśleć kiedyś na przykład o smutku i złości, jak o czymś pozytywnym, cennym? Zakładam, że raczej rzadko, a z pewnością nie raz usłyszeliście, że kobieta ma się nie złościć bo złość piękności szkodzi, chłopaki nie płaczą, więc nie okazują smutku i nie wypada się bać, żeby nie wyjść na tchórza.

Pewnych emocji „nie wypada” okazywać, wydaje się, że nie wypada ich nawet czuć. Smutek, złość, strach, odraza są społecznie nieakceptowanym emocjami i podlegają ciągłej ocenie. Szperając w internecie znalazłam scenariusze zajęć dla dzieci szkolnych i przedszkolnych dotyczący wyrażania emocji: jednym z pierwszych ćwiczeń było „uporządkowanie” emocji w tabeli w kolumnach, odpowiednio je wartościując “na plus” lub “na minus”. Kwalifikujemy, pochwalamy lub potępiamy coś najbardziej naturalnego dla naszego ducha i ciała: proces emocjonalny zachodzi znacznie szybciej niż intelektualny. Pojawienie się emocji to kwestia milisekund (milisekunda = 1/1000 sekundy), a analiza intelektualna to minimum pół sekundy i więcej. Z naszej perspektywy to nieodczuwalna różnica. Z punktu widzenia reakcji naszego mózgu i ciała te dwa procesy dzielą epoki. Czy to, co czujemy rzeczywiście powinno być poddawane ocenie? Czy nie oceniamy czasem negatywnie samych siebie, tylko dlatego, że czujemy tak, a nie inaczej?

Skoro jednak od najmłodszych trenuje się w nas poczucie, że pewne nasze emocje, są “na minus”, to przestaje dziwić, jak wiele, już jako dorośli, mamy problemów z wyrażaniem oraz akceptacją tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Strach, złość, smutek i wstręt traktujemy jak czterech jeźdźców apokalipsy niosących zagładę i, z którymi za nic w świecie nie chcemy się spotkać. Wypieramy: budujemy gruby mur we własnej świadomości, odcinając część siebie od innych swoich części. Samodzielnie wykonujemy operację na żywym organizmie pozbywając się niektórych emocji tak, jak pozbylibyśmy się wyrostka robaczkowego. Z tym, że przy okazji wybebeszamy się z innych organów. Zaprzeczamy i odburkujemy: “Wcale nie jestem zła”, “Nie jestem smutny, tylko zmęczony, boli mnie głowa”. Udajemy, że naszych emocji nie ma. Upychamy je w kieszeniach, torebkach, plecakach i trzymamy. Jak trupy w szafie. Przenosimy i projektujemy: Zamiast na mamę lub szefa złościmy się na sytuację drogową i zbyt wolno jadącą windę. Możemy się też zastanawiać, czemu ten sąsiad jakiś taki nerwowy. Nie to co my. Somatyzujemy: leczymy i diagnozujemy migreny, zespół jelita drażliwego, kołatania serca, problemy skórne, nie zdając sobie sprawy, że ich przyczyna nie musi być fizjologiczna. Łykamy pigułki. Szkoda, że jednak nie ma pigułek na przykład na strach.

Strach to nasz system ostrzegania, tak jak sygnalizacja świetlna na drodze. Mówi nam, gdzie czai się niebezpieczeństwo i uruchamia mechanizm reakcji: ucieczki, zasłonięcia, walki, wołania o pomoc. Wyobraźcie sobie, że widzicie lwa, albo, bardziej prawdopodobne, pędzące na czerwonym auto, gdy jesteście na środku przejścia. Bez strachu kontynuowalibyśmy nasz ruch i z najpewniej zginęli zjedzeni przez lwa lub pod kołami. W niebezpiecznej dzielnicy, gdzie narkotyki i rozboje są codziennością nie przeżylibyśmy zbyt długo, a nie byłoby nikogo, kto powiedziałby, że nie warto tam spacerować.

Złość to także reakcja, która ma na celu naszą ochronę. Złością reagujemy gdy ktoś przekracza nasze granice, wyczuwamy zagrożenie, krzywdę. To nasza wewnętrzna forma protestu, niezgody na to, co dzieje się wokoło. Bez złości można byłoby dowolnie nas nękać, ranić, bylibyśmy w stanie przyjąć dowolną ilość niesprawiedliwości, wyzyskiwałoby się nas aż miło. Nikt nie stałby na straży naszych praw i wartości.

Smutek to także sygnał, że coś w naszym życiu jest nie tak. Smutek każe nam zwolnić, zatrzymać się, spojrzeć w prawo i lewo oraz przeanalizować sytuację. Daje nam czas na przygotowanie się do zmian lub zaakceptowanie nowej rzeczywistości, pobycie ze samym sobą. Jesteśmy bardziej czujni wobec świata zewnętrznego, a badania dowodzą, że w smutku dostrzegamy więcej szczegółów i lepiej je zapamiętujemy. Bez smutku nie mielibyśmy wystarczającej motywacji do pokonywania przeszkód, nie wkładalibyśmy wiele wysiłku w różne działania. Zaskakiwałyby nas codziennie nowe sytuacje i nie mielibyśmy szansy się z nimi oswoić. Przeszylibyśmy z uśmiechem przez życie, ile jednak tego życia umknęłoby nam między szparami szczerzących się zębów.

Wstręt zaczyna nas chronić niedługo po tym jak kilka komórek będących naszym zalążkiem przyczepi się do ścianki macicy. Odporność przyszłych matek jest niższa w I trymestrze ciąży i to właśnie wtedy reagują one nadzwyczaj gwałtownie na różne bodźce, szczególnie te związane z żywnością, unikając tym samym substancji potencjalnie szkodliwych dla dziecka. Obrzydzają nas pewne zwierzęta (szczury), ludzkie wydzieliny, a nawet niektóre zachowania (ach te caluśne ciotki!), właśnie po to by zniechęcić nas do kontaktu z możliwym zagrożeniem na przykład chorobą. Bez wstrętu pchalibyśmy ręce i kto wie co jeszcze, tam gdzie naprawdę nie trzeba.

Świat bez emocji nazywanych negatywnymi nie byłby rajem. A może i byłby… bez nas. Bez emocji nie mielibyśmy szans na przetrwanie. Tak, jak bez burczenia lub ssania w żołądku – nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy głodni. Emocje, jeśli nie są powstrzymywane, nie zostają z nami na długo. Są jak fala: przypływa i odpływa. Jeżeli postawimy tamę, to prędzej czy później fala ją zerwie, rozsadzi i rozleje się po znacznie większym obszarze. Zatańczmy z naszymi emocjami, poświęćmy im chwilę i pozwólmy się poprowadzić, a odejdą od nas z ukłonem. Często jednak gdy próbujemy i zapraszamy nasze emocje do tańca, okazuje się, że musimy tańczyć w ciemności: próbujemy skomplikowanych figur, piruetów, potykamy się i deptamy sobie samemu po stopach. Wiemy bowiem jak je oceniać, a nie jak dotrzymać im kroku.

A taniec emocji jest znacznie łatwiejszy niż walc. Kroków podstawowych w walcu angielskim jest dziesięć, a w omawianym przypadku wystarczy pięć: dostrzeż, nazwij, poczuj, wyraź, zarządź. Wystarczy uznać istnienie emocji, nie tłumić jej, nie uciekać, uświadomić sobie swoje myśli, zauważyć jak zachowuje się ciało – ono pomoże nam je odpowiednio zidentyfikować. Pozbądźmy z naszymi myślami i reakcjami, zanurzmy się w fali i dajmy się na chwilę ponieść. Dajmy emocjom upust: śmiejemy się, płaczmy, wykrzyczmy (w poduszkę!), kopnijmy piłkę. Wyciągnijmy wnioski, zbadajmy przyczynę, nauczmy się siebie i świata.

Czy warto? Cogito ergo sum, powtarzaliśmy za Kartezujszem. Dziś wiemy, że myślenie wcale nie warunkuje naszego istnienia i że poczujemy zanim pomyślimy. Czucie jest wcześniejsze i pierwotne. Wynaleźliśmy już sztuczną inteligencję, która o wiele lepiej (i szybciej!) od nas rozwiązuje umysłowe zagadki i teoretyczne problemy. Myślenie może zastąpić maszyna. Czucie, jak dotąd, nie. To nasze emocje czynią nas wyjątkowymi. Zaprośmy je zatem do tańca, nawet gdyby miał to być taniec w ciemności.

Z czarnej skrzynki niepłodności

Niepłodności nie widać. Ani w postaci krost na skórze, ani w postaci gipsu na nodze. Nie jest się też nadmiernie bladym. Nie widać godzin i dni przepłakanych wyłącznie z okazji ostatniej miesiączki. Nie widać niemocy wzięcia na ręce dziecka znajomej z obawy przed tym, że trudno będzie się potem pozbierać, albo, że nie chce się tego dziecka oddać. Nie widać obwiniania siebie lub wszystkich wokół: za to, że nie mogę mieć dziecka, za to, że inni mają.

Nie widać ocieranych skrycie łez, gdy twój siostrzeniec wstaje z twoich, jakże wygodnych kolan i rzuca się twojej siostrze na szyję, krzycząc: „Mamo! Kocham cię!” Nie widać myśli: “A może do mnie nikt tak nigdy nie powie”. Nie widać uczucia zazdrości, kiedy znajomi wyświetlają filmiki pierwszych kroczków, lub z dumą i radością w oczach pokazują, co ich dziecko już umie. Chcesz też czuć tę dumę i radość. Zastanawiam się wtedy się, czy jestem złym człowiekiem, bo zazdroszczę, bo nie umiem się cieszyć czyimś szczęściem. Nie wiem, czy to zło. Jedyne co czuję to ból, który mnie czasem po prostu przerasta.

Niepłodność mogą rozpoznać wyłącznie bardzo czuli i spostrzegawczy: w mocno zaciśniętej szczęce w czasie uśmiechania się na wieść o kolejnej ciąży w rodzinie, w chirurgicznej precyzji z jaką wybierany jest makaron z talerza w czasie obiadu, przy którym współpracownica w zaawansowanej ciąży opowiada o ruchach dziecka w brzuchu.
A skoro nie widać, to trzeba być uzbrojonym przed pytaniami:
– Aaa, to wybrałaś karierę zamiast dziecka, tak?
– A kiedy w końcu będziecie mieć dzieci? Nie jesteście już tacy młodzi;
oraz poradami i komentarzami:
– To podobno nie można od razu wstawać…no wiecie, zaraz po…;
– To dlatego, że za mało jesz.
– A wy to w ogóle wiecie jak to się robi?! Może pomóc? Wiesiek tu ma czworo, jest specjalistą!

Trzeba zachowywać zimną krew, oglądając ubranka i zabawki, które znajoma z pracy zamówiła dla swojej dwulatki. Trzeba zachowywać zimną krew. Kobiety niepłodne są w tym mistrzami.

Przyszedł jednak taki dzień, za tym 15, 20 czy 30 razem, po różnych atakach smutku i histerii, po dziesiątkach wizyt u najlepszych specjalistów i nic nie wnoszących badań, po wiadomości o kolejnej, nie mojej ciąży, kiedy mój ból okazał się po prostu nie do zniesienia. Leżałam godziny, nie wiem trzy, czy pięć, na zimnej podłodze w łazience, na tych ogromnych, ciemnoszarych płytkach, w strukturze przypominających skałę. Zamknęłam się w niej i wyłam. Wyłam, bo tego nie da się nazwać płaczem ani krzykiem. Myślałam, że wtedy umrę. Ja chciałam umrzeć. Chciałam tylko, żeby przestało. Chciałam sobie wydrzeć wnętrzności. I ten nóż, największy z kuchennej szuflady, najbardziej ostry, jawił się w mojej podłogowej fantazji jak wybawienie. Wrzeszczałam, ale niemal bezgłośnie, wykrzywiając twarz jak do krzyku i wydając taki sam dźwięk tylko głośność, ten volume jak telewizorze jest na minimum, a nie na maksa. W głowie tylko jedna myśl, żeby przestało boleć. To jakby ktoś trzymał wam rękę czy inną część ciała w płomieniach, w ogniu. I to kurewsko boli, i chcielibyście wyszarpać tę rękę za wszelką cenę z tego płomienia, ale się nie da. Bo ktoś tę rękę czy coś tak mocno trzyma, że nie da się ruszyć. I parzy.

Pamiętam tylko, że mój mąż podnosił mnie z podłogi, pamiętam na biłam go po piesi i krzyczałam, żeby mnie zostawił. Pamiętam, że obudziłam się potem w ubraniu leżąc w poprzek łóżka. Pamiętam, że mój mąż jeszcze wiele miesięcy później nie chciał na dłużej wychodzić z domu. Bał się zostawić mnie samą.

Rozmawiałam o tym potem z jedną koleżanką, wcale nie z taką najbliższą, ale tak wyszło, i ona jest jedyną osobą na świecie, no, teraz już była, która o tym wie. W każdym razie ta koleżanka jest bardzo mądra i oczytana i ona mi powiedziała, że ból psychiczny czyli ten mój, uruchamia w mózgu te same ośrodki, co ból fizyczny, czyli ta ręka w ogniu. To jest taki sam ból. Tak samo bolesny, realny i odczuwalny. Ja tego nie wiedziałam. Myślałam, że mi po prostu odbiło. Teraz już wiem, że nie. Lub, że nie całkiem.

Coś we mnie wtedy pękło. Może kość, może żyłka w głowie. A może…może to było serce. Jest taka piękna metafora w języku polskim. Nawet wyszukałam, że w literaturze pewien bohater umarł, bo z bólu pękło mu serce. I ja, ja chyba też wtedy tak trochę umarłam.

Kokon

Dzisiaj zauważyłam, że moje myśli falują, jak morze na wietrze. To nieustanne przypływy i odpływy przeżyć, a tam w środku dzieje się więcej niż kiedykolwiek mi się wydawało. Wyszłam na balkon, żeby złapać trochę słońca. Mimo temperatury odsłoniłam rękawy. Wyciągnęłam twarz i ręce do słońca. Stałam tak chwile, aż spostrzegłam czy przypomniałam sobie, że tuż za mną stoi mój kokon. Usiadłam i odprężyłam się. Słońce padało prosto na moją twarz, piło każdy promień spragnionymi haustami. Miałam wrażenie, że słońce przenika przez skórę prosto do mojego wnętrza, ładuje się cała jak baterie słoneczne. Moje myśli skupiły się na łagodnym kołysanie kokonu.

Pamiętam kiedy go kupiliśmy, jakieś trzy lata temu. Jeszcze nie mieliśmy chyba wszystkich mebli, ale wykosztowalismy się na niego (musiał być właśnie ten, droższy!), bo tak o nim marzyłam. Wyobrażałam sobie jak to raptem za chwilę będę w ciąży i będę sobie w nim odpoczywać, a zaraz potem kołysać maleństwo. A potem przyszły problemy. Niepłodność, smutek, złość, nieporozumienia, niemoc. Kokon stał, nigdy nie było mi w nim do końca wygodnie, nigdy tak, jak marzyłam. Do dziś.

Delikatne kołysanie, prawie nieodczuwalne. Ogarniający moje ciało spokój. Poczucie, że wszystko jest dobrze. Czujesz syneczku? Czy tak właśnie czujesz się w moim brzuchu? Czy czujesz to, co ja? Czasem radość, czasem lęk. Czy mnie już kochasz, tak, jak ja kocham Ciebie, chociaż jeszcze nie przyszedłeś na świat?