Avatar
K.

Mam na imię Karolina i jestem z XX wieku. Serio. Mam to nawet zapisane... na koszulce. Jestem specjalistą w dziedzinie autosabotażu i samozwańczą mistrzynią kuchni. Najbardziej lubię patrzeć na świat z poczuciem humoru, co nie znaczy, że zawsze mi się to udaje. Kiedy upadam, to najpierw się czołgam, a dopiero potem wstaje i poprawiam koronę. Lubię doświadczać i dzielić się doświadczaniem (niekoniecznie doświadczeniem): słowem, dźwiękiem i obrazem. Gdybym była znakiem interpunkcyjnym lub symbolem, najpewniej zostałabym tyldą. A ty?

oddechy
już policzone
czemu tak mało 
w nich
mrugnięć oka
zachodów słońca
nad morzem
czemu tak wiele
zimnych płytek
w lazience
cisplatyny

strach
gdy zostaje
szept
krzyż na drogę
gdy można trzymać
za rękę
donikąd
nie zaprowadzić

języki obce

Myślimy
różnymi alfabetami
wspólne korzenie
podobne morfemy
inne prefisky
twoje głoski
bardziej okrągłe
moje –
zgrzytające zębami
inna składnia
w naszym czasie przyszły
inne tryby
tylko
dziwnie podobne
gdy spoktykają się  ustach
nasze języki
obce

Komunikacyjno-kulturowa teoria przekładu. Wariant praktyczny.

Proza życia, skończyły się zapałki, nie było jak wody w kuchni (ogólnodostępnej) zagotować. Pomyślałam: pożyczę od sąsiadów. Problem polega na tym, że inni obcokrajowcy mieszkający ze mną na piętrze pochodzą z Chin, Azerbejdżanu, Indii (nie wiem skąd jeszcze) w każdym razie, jak parokrotnie miałam okazję się przekonać, nie mówimy w żadnym wspólnym języku. Oni niby najlepiej po rosyjsku, ja niby po rosyjsku też co nieco, ale jakoś to nie działa, proces komunikacyjny nie zachodzi. No, ale może zapałki pożyczę…

Pukam. Otwiera pan, z którym już kiedyś niemal nawiązałam kontakt, to znaczy: raz wychodząc z windy pokiwaliśmy do siebie głowami. Próbuję po ukraińsku zapytać, czy nie ma zapałek. Pan nie panimaje, a ja za cholerę nie mogę sobie przypomnieć jak po rosyjsku są zapałki. Próbuje po angielsku. W odpowiedzi dostaje uśmiech. W końcu… prawie mam. Wyrzucam z siebie „zażygałka” (zapalniczka po rosyjsku). Pan na to, że on nie pali…

No i dobrze, bo to nie zdrowo, ale ja herbatę sobie chciałam zrobić, więc się nie poddaje: „Woda-ogień-kuchnia” mówię na wszelki wypadek w trzech językach. I widzę radość na twarzy współrozmówcy, bardzo życzliwie podającego mi… czajnik elektryczny.

Nie ma co się upierać przy swoim, biorę co dają. Po pół godziny oddaję, z spasiba balszoje, z radością kiwamy do siebie głowami.

Dziś, po kilku dniach od owego znaczącego dla naszych sąsiedzkich relacji wydarzenia, spotkany przypadkowo na korytarzu sąsiad postanowił zagaić.

„Kak diela?”. Zanim jednak zdążyłam przestawić sobie guziczek z ukraińskiego na rosyjski, pan stwierdził że nie załapałam i spróbował po angielsku „How are you?” Na co bardzo się ucieszyłam, bo po angielsku is much easier for me. I mówię, że fine, tylko very cold się robi, I hope, że zaraz włączą heating.

Pan spojrzał na mnie z lekkim zaniepokojeniem, wyglądało, że poza „How are you” angielski jednak nie specjalnie wchodzi. Ale ponieważ głupio tak bez słowa rozmowę zakończyć, pan postanowił odwołać się do łączących nas przeżyć i z uśmiechem zapytał: „YOU-CZAJNIK-NO?” „ME CZAJNIK NO?” – zapytałam sama siebie w myślach, przetwarzając komunikat.

„No, thanks” odpowiedziałam i na zakończenie ponownie pokiwaliśmy do siebie głowami, niezmiernie ciesząc się z tego niespodziewanego spotkania.